Выбрать главу

Kawiarnia „Kopciuszek” przeżywała ongiś wielkie dni. Była ulubionym miejscem spotkań bohemy poprzetykanej macherami z „czarnej giełdy” oraz przyjaciółmi i przyjaciółkami artystów. Były to jednak czasy, gdy sam fakt istnienia oświetlonej i ogrzanej zimą kawiarni stanowił w Warszawie dostateczny powód do radości; czasy, gdy niektóre nocne lokale w Alejach Jerozolimskich, prowadzące latem otwarte ogródki, zdobyły sobie światową sławę księżycem wiszącym nad tańczącymi jak lampion w koronce z wypalonych murów, zawieszonych nad głowami zgliszcz, zwęglonych, pustych otworów okiennych, w których rozpięty był srebrzysty granat letniego nieba. Obecnie „Kopciuszek” leżał na uboczu wielkich szlaków rozrywkowych, bohema przeniosła się gdzie indziej, czarnogiełdziarze wymarli na nierentowność swego zawodu. Bywali więc tu zmartwieni niepowodzeniami w małżeństwie urzędnicy, kryjące się przed nadmiarem popularności pary miłosne, zmęczeni wędrówką pijacy, którym jest wszystko jedno, gdzie się awanturują czy zasypiają mocząc włosy w czarnej kawie, lub nieobyci prowincjusze. Od czasu do czasu oklejała liczne stoliki wycieczka wiejskich, za ciepło ubranych i zmordowanych całodziennym uganianiem się po mieście dzieci, rozlewających po blatach sztucznie barwioną lemoniadę.

Lowa Zylbersztajn poderwał się od stolika na widok wchodzącego Merynosa. — Masz? — spytał Merynos, siadając przy stoliku. — Mam — rzekł Lowa, stawiając na kolana modną torbę ze świńskiej skóry. Wyjął niewielką paczkę. Merynos wyciągnął rękę, Lowa cofnął swoją odruchowo i spłonął krwawym rumieńcem. Krzywy uśmiech zagościł na twarzy Merynosa. — Lowa — powiedział — stary druhu, boisz się dać? Nie ufasz mi? — Co pan, panie prezesie. — bąknął Lowa pod nosem i wręczył Merynosowi pakiet. — Z pieniędzmi jest gorzej — rzekł Merynos, bawiąc się pakietem — wyobraź sobie, że ten wszarz Meteor nie zjawił się dotąd w biurze. Ale nie bój się, Lowa — Merynos uśmiechnął się z łaskawym Szyderstwem — zaraz coś poszukamy. Pojedziemy razem do Wilgi, dobrze? Wilga ma na pewno u siebie wolne piętnaście patyków. — Jedźmy — rzekł nerwowo Lowa — zaraz. — Już jedziemy. — Merynos spojrzał na Zylbersztajna: trudno się było domyślić, czy wzrok ten wyrażał pogardę, czy rozbawienie.

Na ulicy w małym wandererze siedział Kruszyna za kierownicą i konał ze śmiechu czytając „Koziołka Matołka”. Merynos i Lowa wsiedli. Kruszyna zapuścił motor i wanderer potoczył się Marszałkowską ku Królewskiej.

Majowy dzień chylił się ku końcowi, gdy Merynos stanął przed zamkniętym wejściem do garaży. Przegrzane powietrze wisiało wśród murów, przesycone benzynową wonią. Zmierzch gęstniał powoli. Drzwi się otworzyły i ukazał się w nich Jerzy Meteor, gorączkowo poprawiający wyciągnięte ze spodni fałdy koszuli. — Ach, tak — rzekł Merynos z uśmiechem, na widok którego Meteora pokryła gęsia skórka od pięt aż po czubek głowy — to ty tutaj, syneczku. Nooo, dobrze. — Meteor zaczął coś bąkać, lecz strach oblazł mu język, zmieniając go w kawałek sękatego kołka. Merynos minął Meteora, wszedł po krętych schodach na górę, a następnie do mieszkania. — Ach, tak — powtórzył na widok zastawionego stołu, trunków, rozrzuconych płyt — panowie świętują. Może jakiś balecik? Seans popołudniowy, co? A gdzie damy, można wiedzieć? — Wilga stał oparty o kredens, z rękami skrzyżowanymi na piersiach, paląc papierosa.

— Już spławione — rzekł zimno i spokojnie. Z ust Meteora wydarł się zdławiony okrzyk, któremu towarzyszył pełen pytającej trwogi wzrok wbity w Wilgę. Merynos nie zwrócił na to uwagi; odwrócił się do Meteora i rzekł spokojnie, dobitnie, zimno: — Meteor, ty gówniarzu, tyle razy ci mówiłem, że nie wolno ci wychodzić na cały dzień z biura. — Po czym podszedł krok bliżej i uderzył Meteora otwartą dłonią w twarz, dwa razy, tam i z powrotem, w oba policzki. Rozległo się donośne klaśnięcie. Meteor jęknął piskliwie, głośno i zatoczył się na stół; twarz nabrzmiała mu czerwienią, w której wyraźnie widać było blade ślady palców Merynosa. — Meteor, gnoju śmierdzący — kontynuował spokojnie Merynos — teraz nadchodzi parę dni, jakich nie było jeszcze w twojej złodziejskiej i pętackiej karierze. Jak mi jeszcze raz zapajacujesz, jak dzisiaj, z dziwkami, to wierz mi, że się już nie podniesiesz. — Panie prezesie. panie prezesie. — zabełkotał Meteor: trwoga, ból, upokorzenie paraliżowały mu myśli i mowę. Nie wiedział, co się dzieje z Martą, i umierał z przerażenia na myśl, co by się stało, gdyby Merynos odkrył jej obecność. — Panie inżynierze — rzekł Merynos, odwracając się do Wilgi — czy ma pan u siebie piętnaście tysięcy płynną gotówką? — Wilga pomyślał chwilę, przeciągając odpowiedź i jakby licząc w pamięci; w istocie oceniał faktycznie położenie i kombinował, co lepiej się opłaca: dać pieniądze czy wymówić się. — Mam — wybrał wreszcie, spojrzawszy ulotnie na drzwi, za którymi siedziała Marta. — Potrzebna mi jest ta drobnostka — rzekł Merynos, zapalając papierosa — do jutra. Przez tego łachudrę, malowanego dyrektora od siedmiu boleści — wskazał na zmiętą postać Meteora — nie mogłem dziś podjąć forsy z banku. Jest w tym i pana wina, inżynierze — uśmiechnął się, wskazując oczami stół. — W dzień powszedni wódka i dziewczyny i to tak rano.

— Wilga poczuł przykre uczucie mdlącego strachu na myśl o swym gościu w alkowie. „Co by to było, gdyby teraz zaczęła krzyczeć?” — pomyślał i poczuł, jak drętwieje mu kark; spojrzał prosto w ciemne, nabrzmiałe najgorszymi możliwościami oczy Merynosa i po raz pierwszy w życiu doznał uczucia paniki. — Mam — powtórzył skwapliwie — za chwilę je panu prezesowi dam. — Wyjął z dolnej szuflady sekretery małą żelazną kasetkę, otworzył i zaczął liczyć banknoty. — A oto zastaw — rzekł łagodnie Merynos, wrzucając do kasetki niewielki pakiet — pierwszy tysiąc biletów na niedzielny mecz. Zostaną na razie u pana, inżynierze, jasne? — dodał tonem rozkazu. Blade — wargi Wilgi stały się sine, Meteor jęknął, zamykając oczy. „To koniec! — pomyślał, bliski omdlenia — gdzie ona jest? Czy słyszy, czy słucha?” Merynos podszedł do krzesła, na którym wisiała marynarka Meteora, ściągnął ją gwałtownie i cisnął Meteorowi. — Ubierać się i jazda — rzucił — do mnie! Wielka narada produkcyjna. Zaczynamy robotę na pełnych obrotach. Pan też, inżynierze — dodał nieco uprzejmiej, lecz w sposób nie znoszący sprzeciwu. — Oczywiście — rzekł cicho Wilga. Meteor powlókł się ku schodom jak skopany pies. Wilga wychodząc zatrzasnął na amen drzwi od mieszkania.

W opartym o drzwi alkowy uchu Marty zadźwięczała martwa, przeraźliwa cisza. Marta szarpnęła raz jeszcze klamkę, choć wiedziała, że jest to bezcelowe. Na dole rozległ się szum motoru wyprowadzanego z garażu auta. „Ładna historia — pomyślała Marta; czuła wyraźne oszołomienie — gdzie ja jestem? Jakieś dziwki, jakiś Meteor, jakieś bilety na mecz. Piętnaście tysięcy złotych to drobnostka! Jakiś prezes bijący jakiegoś dyrektora po twarzy, sądząc z odgłosów.” Co się dzieje. Matko Święta? Gdzie ja wsiąkłam?” Było coś w głosie owego prezesa — co powstrzymało Martę od wołania o pomoc w pierwszej chwili, zdawała sobie teraz dokładnie z tego sprawę. Później zaś zrozumiała, że ujawnienie swej obecności mogłoby tylko pogorszyć jej położenie. „Trzeba działać — pomyślała, przychodząc do siebie — muszę coś przedsięwziąć”.