Znalazła butelkę z wodą lawendową na toalecie inżyniera i przetarła sobie mocno skronie. Otworzyła drzwi prowadzące do kuchni i łazienki: miała do dyspozycji dość znaczną przestrzeń życiową, jak na osobę podstępnie uwięzioną. „Mama będzie się strasznie niepokoić — na myśl o tym łzy stanęły jej w oczach — bo Witold nawet się nie dowie. Co za los!” W kuchni znalazła trochę łososia, nie napoczęty keks i gotową herbatę. Nalała sobie szklankę herbaty i popijała, gryząc keks i myśląc intensywnie. Wzrok jej padł na kuchenny taboret. Rzuciła keks, chwyciła taboret i pobiegła do alkowy. Szybkimi ruchami przysunęła łóżko do ściany z okienkiem w górze i postawiła na łóżku taboret; po czym ujęła w rękę ciężką, mosiężną popielniczkę i wspięła się na górę. Szyba w okienku była dość gruba, ustąpiła jednak od razu pod uderzeniem popielniczki. Marta oczyściła okienko z odłamków szkła i wsunęła głowę możliwie daleko między kraty. Oczom jej ukazały się zgruzowane, wypalony, zarosłe dziesięcioletnim zielskiem wnętrzności jakiegoś fabrycznego gmachu. Z ponurych, „poczerniałych, zasnutych rdzą pogiętych szyn, żelaznych kominów, sztolni i przepaści ziało taką pustką i opuszczeniem, że strach chwycił Martę za gardło. Zeszła z taboretu, położyła się skulona na łóżku i rozpłakała się cicho.
Wilga zamknął za sobą bramę garażu i wsiadł do auta, które wyprowadził na ulicę. Na ulicy Merynos pchnął brutalnie Meteora w stronę auta Wilgi, sam zaś wsiadł do małego wanderera, który ruszył przodem. Meteor usiadł obok Wilgi; wóz ich potoczył się za autem Merynosa.
— I co teraz? — spytał Wilga znad kierownicy, nie patrząc na Meteora. Meteor zdawał się wracać — do siebie. — Trzeba się jej jak najszybciej pozbyć, Aluś — rzekł drżącym jeszcze głosem — myślałem, że umrę ze strachu. A tobie co przyszło do głowy, żeby powiedzieć, że dziwki spławione? — rzucił się nagle kłótliwie — trza ją było wykopać na zbity pysk przy prezesie. — Wiedziałem, że jesteś dureń. Meteor — rzekł zimno, lecz niezbyt pewnie Wilga — ale nie, że taki. Wiesz, że Merynos nie znosi takich rzeczy. Jaki jest wrażliwy na konspirację i czujność. A ta idiotka zaczęłaby się jeszcze stawiać i gotowe nieszczęście. Coś ty narobił, ty chamie! U mnie w domu! Teraz ona, jak ją puścisz, poleci prosto na milicję i masz bukiet! — Ja? — głos Meteora przeszedł znów podejrzanym dygotem — ty, Aluś. To tobie zachciało się do niej twardo zabrać. Ja chciałem łagodnie, na miłość. Zresztą milicję to ja chcę i mogę. — pocieszył się naraz buńczucznie — wolno mi motać dziewczyny? Wolno. Nie ma jeszcze takiej ustawy, że nie wolno. Sama przyszła na górę, za włosy jej nie ciągnąłem. Ucho mi zrobi milicja. Ale prezes? O Jezus, o Jezus. Prezes by nas zabił, gdyby coś takiego! — Ty bydlaku! — krzyknął ze wstrętem Wilga — ale że u mnie w domu takie rzeczy, to cię nie obchodzi! U mnie w domu, w mieszkaniu człowieka o nieskazitelnej opinii, takie kwiaty. Ale najgorsze, kretynie — Wilga ściszył głos — że ona wszystko słyszała. Dlatego tak cicho siedziała. — Wilga doznał skurczu serca przy sformułowaniu tej najgorszej z prawd. — Pomyśl, gdyby Merynos się o tym dowiedział? Co by to było? Tak, nie ma wątpliwości. On nie z tych, co się patyczkują w takich wypadkach. Oj! — jęknął Wilga, odrywając lewą rękę od kierownicy i chwytając się za serce — ja już jestem za stary na takie hece. W moim mieszkaniu! Ty sukinsynu, coś ty narobił — zakończył z gorącą nienawiścią. Wyglądał teraz jak stary wyleniały i zmęczony ptak, z którego nagle opadły resztki zwierzęcej godności. — Ojej! Zostaw — zajęczał Meteor. — Już! Przestańmy o tym myśleć. Coś wymyślimy potem. Niech ona na razie tam siedzi. — Nie ma innej rady — rzekł chłodniej Wilga, jakby przezwyciężając kryzys — może nie wiem jak krzyczeć, nikt jej tam nie usłyszy. W warsztatach w ogóle nic nie słychać, nawet żeby w mieszkaniu strzelali. Pójdę spać do hotelu — zadecydował.
Obydwa auta zajecHaly na ulicę Próżną i zaparkowały przy chodniku. Ulica była mało oświetlona, wypełniał ją ciepły, majowy zmrok. — Serce mi nawala — poskarżył się Wilga, wchodząc ciężko po schodach.
W gabinecie ujrzeli Kruszynę, siedzącego w fotelu przed niskim stolikiem, na którym piętrzył się stos blankietów firmowych oraz ogromne naręcza stempli i pieczątek. Zylbersztajn stał oparty o ścianę, zaś Merynos siedział na biurku, trzymając w ręku jakąś kartkę. — Jurek — rzekł Merynos do Meteora z podejrzaną słodyczą — siadaj i słuchaj, bo to ważne. — Meteor usiadł na poręczy fotela przy Kruszynie.
— Zaczęło się — rzekł Merynos, wyjmując z kieszeni „Express Wieczorny” — już tu jest o meczu. Na pierwszej stronie. Dziś w nocy idą plakaty na miasto, zaś jutro rano ty, Jurek, załatwisz pierwsze uderzenie.
Meteor przełknął ślinę. Poczuł się trochę pewniej. „Potrzebują mnie” — pomyślał.
— Jurek — Merynos zszedł z biurka i zbliżył się do Meteora — nie miej do mnie żalu, że cię skarciłem — Ja dla ciebie jak ojciec, no nie?
— Taaak — rzekł Meteor, spuszczając wzrok — ja wiem, panie prezesie, ale tak nie wolno — krygował się trochę, po raz pierwszy manifestując urazę jak obrażony pieszczoszek rodziny; uznał, że może już sobie pozwolić na pretensje, gotów zresztą w każdej chwili do całkowitej potulności, gdyby tylko twarz Merynosa ściemniała.
— Jureczku, — rzekł Merynos — już dobrze. Daj piątkę — wyciągnął rękę do Meteora — zdenerwowałeś mnie, to dlatego. Więc słuchaj: jutro rano idziesz do CRZZ-tu, pokój numer trzysta dwanaście — przeczytał z trzymanej w ręku kartki. — Mieści się tam Wydział Imprez i Widowisk. Zapytasz o obywatela inspektora Jana Wcześniaka i powiesz mu, że jesteś z Centralnego Zarządu Przemysłu Fujarkowego. Jest to facet zblatowany i ustawiony, nie masz z nim już nic do omówienia prócz technicznego montażu całego interesu. Ponieważ oni dziś w nocy pracują nad zasadami rozdzielnika, więc nic nie możemy jeszcze zdecydować, co i jak. W każdym razie umowa stoi, że ten Wcześniak jutro ci powie, ile sztuk będzie mógł dla nas wykręcić. Oczywiście, musisz się z nim targować. Zresztą, co ja mam ci mówić, Meteor, wszyscy wiemy, że masz łeb na afery, uczyć cię nie trzeba. Fakt, że idziesz na pierwsze uderzenie w tej wielkiej sprawie, mówi sam za siebie. — Ostatnie słowa wypowiedział Merynos z tak dyskretnym, lecz przejmującym patosem, że wszyscy pokiwali z uznaniem głowami i poczuli się lekko wzruszeni, patrząc na Meteora jak na wiernego marszałka cesarza rozpoczynającego wielką bitwę i ruszającego na pierwszą redutę. Najbardziej wzruszony był sam Meteor, co przejawiło się natychmiast w jego postawie: zapadła pierś Meteora nabrzmiała melancholijnym bohaterstwem idących w pierwszym szeregu straceńców.
— Załatwi się, panie prezesie — rzekł Meteor głosem skromnym i cichym, w którym mimo to dźwięczała niezłomność. — Spokojna głowa, zrobi się.
— Temu Wcześniakowi powiesz, że jesteś z CZPF-u — kontynuował Merynos — on już będzie wiedział. I ustalisz z nim, jak on woli: czy na telefon, czy na detaliczne podsyłanie zapotrzebowań, czy na hurt. Robert śpi tu dzisiaj i od samego rana będzie miał przygotowaną całą porcję.
— Tak jest, panie prezesie — wtrącił służbiście Kruszyna, wstając z pieczątką w ręku jak z gotowym do strzału muszkietem i siadając z powrotem. — całą porcję blankietów na zapotrzebowania — kończył Merynos kwitując kiwnięciem głowy gotowość Kruszyny. — Ty, Lowa, i pan, inżynierze, stawicie się jutro rano do wypisywania blankietów. Robert, uważaj, cały wydział biletowy i gwardia mają być na kotwicy w określonym miejscu, żeby można ich było mieć w każdej chwili pod ręką. — Wyjął z kieszeni paczkę banknotów i dał Kruszynie, mówiąc: — Masz tu po parę złotych gratyfikacji dla każdego z gwardii za jutrzejszą gotowość. No, panowie. — Merynos stanął na środku pokoju i powiódł wzrokiem po wszystkich — życzę wam jutro powodzenia. Szczęść Boże! — Wyglądał w tej chwili jak wielki wódz i wszyscy poczuli się jeszcze bardziej wzruszeni. Merynos podszedł do każdego i uścisnął każdemu mocno dłoń. Inżynier Wilga bąknął coś niewyraźnie przez wąskie wargi; czarne oczy Zylbersztajna zwilgotniały, zaś brwi uniosły się w górę, zakołysał głową i westchnął: — Oj. — z tęsknym i cwanym, nieporównanym smętkiem; Kruszyna spojrzał w oczy Merynosa z cennym, tępym przywiązaniem, które pozwala wodzom bronić najbardziej straconych pozycji; Meteor usiłował wykrzesać z siebie trochę zawadiackiej wierności, która tak podoba się wodzom: myślał zresztą w tej chwili o Marcie i o tym, że chciałby kiedyś jej pokazać, jak bardzo jest poważany i szanowany przez tych tu czterech ludzi, których on, Meteor, uważa za największych w świecie kozaków. Nagle Merynos zatarł ręce, coś przełamało się w jego postawie, twarz zmieniła wyraz; splunął trzy razy nader obficie na piękny kosztowny dywan i rzekł: — No, chłopaki! Z fartem. Żeby się nie pośliznąć. — Po czym sięgnął do biblioteki po wódkę.