5
— Słuchaj — rzekła Olimpia Szuwar, poprawiając pieczołowicie wargi — idę. Niestety, muszę już iść. Kochany! — dodała, przyklękając raz jeszcze przy łóżku i poprawiając troskliwym ruchem kołdrę przy podbródku Halskiego — tak chętnie bym tu jeszcze została, ale muszę. Dziś czwartek, trzeba załatwić pewne sprawy handlowe. Ktoś przecież musi pomyśleć o dniu jutrzejszym, prawda? Pojawiły się znowu pomarańcze w „Delikatesach”, poślę jutro Marcysię do kolejki po parę kilo.
Po czym znów usiadła na krawędzi łóżka, pochyliła się i przytuliła pachnący policzek do wychudłego, pokrytego miękkim, jasnym zarostem policzka Witolda. Witold spojrzał w jej wielkie, bławatne oczy i pogładził jej dłoń. — Chętnie bym cię pocałował — rzekł — ale nie chcę psuć artystycznego kształtu twych warg. Osiągnęłaś to w drodze usilnej pracy twórczej. Gdybyś była rozmalowana. — Te chęci — powiedziała Olimpia — dowodzą, że wracasz szybko do zdrowia. — Pięknym, zalotnym uśmiechem pokryła żal. „Zakochani mężczyźni nie zważają na szminkę — pomyślała z goryczą. — O co ja się biję? Przecież to jest partia z góry przegrana. On mnie nigdy nie pokocha”. Po raz pierwszy poczuła niechętne zmęczenie. Wstała i wyjęła z torebki malutki flakonik perfum. — Aha — powiedziała tonem swobodnym i wesołym, przechylając flakonik na otwartą dłoń, którą przecierała smukłą szyję za uszami — zupełnie zapomniałam ci o tym powiedzieć. Telefonowała do mnie dziś w południe panna Majewska z zapytaniem o stan twego zdrowia. Bardzo to ładnie z jej strony, prawda? — Halski spojrzał leniwie na Olimpie. — Oczywiście — rzekł spokojnie — bardzo ładnie. Znaczy się, że pamięta o starych znajomych. Kochana Marta. I coś jej powiedziała? — spytał obojętnie. — Och, wszystko — rzekła równie niedbale Olimpia. — Że czujesz się lepiej, że nieźle już wyglądasz. Podziękowałam jej też serdecznie za to, że ułatwiła nam odnalezienie się w labiryncie wielkiego miasta. Oczywiście dziękowałam i w twoim imieniu. — Jestem ci za to nieskończenie wdzięczny — rzekł ze słodyczą Halski. — Jesteś nieoceniona. Można ci zaufać nawet swe własne poczucie taktu. — Cieszę się, że to dostrzegasz — uśmiechnęła się Olimpia. — Nie potrzebuję chyba dodawać, że panna Marta prosiła mnie o przekazanie ci najserdeczniejszych ukłonów. — Zrozumiałe — uśmiechnął się Halski. — Dziękuję ci, Olimpio. Jesteś prawdziwym skarbem. — Olimpia obciągnęła krótki, rozcięty po bokach żakiet modnego kostiumu w szkocką kratę oraz poprawiła opalową bluzkę z wysokim kołnierzykiem, spiętym cyzelowaną w srebrze broszą. „Jaka piękna — pomyślał Halski, patrząc z podziwem na Olimpie — ale to nie to”. Rzeczywiście — Olimpia Szuwar wyglądała pięknie i trudno było pojąć, dlaczego nie stanowi ona tego dla doktora Witolda Halskiego. — A więc tymczasem, kochanie — rzekła Olimpia — będę jutro rano. — Czekam — rzekł Halski. Nigdy nie pytał, jak to się dzieje, że ma wolny wstęp do szpitala o każdej porze, poza oficjalnymi okresami odwiedzin; wiedział, że dla Olimpii Szuwar ograniczenia nigdy nie stanowią przeszkód.
Olimpia wyszła i w chwilę potem weszła niska, przysadzista pielęgniarka. — Pachnie u pana doktora — powiedziała z filuternym uśmiechem na pyzatej, obsypanej krostami twarzy. — Pachnie — przyznał Halski — ale to nie to. — Co znaczy. nie to? — zainteresowała się pielęgniarka; uwielbiała zwierzenia o charakterze miłosno-rodzinnym. — Siostro Leokadio — rzekł Halski — nic mogę tego pani wytłumaczyć. Jestem lekarzem i brak mi daru wysławiania się. Ale mam w domu powieść pod tytułem: „Porwana w dzień ślubu”. Jak wyzdrowieję i puszczą mnie stąd, to odwiedzę panią i przyniosę ten romans w darze. Dowie się pani z niego o tym wszystkim, czego nie potrafię wypowiedzieć. — Siostra Leokadia nie przestawała krzątać się, poprawiać pościeli, porządkować lekarstw na nocnej szafce. — Chyba już niedługo pan stąd wyjdzie — powiedziała. — Doktor Moczko powiedział, że jeśli będzie się pan spokojnie zachowywał, dobrze prowadził i jeśli ograniczy pan wizyty tej pani, która dopiero co wyszła. — Co znaczy ograniczę? — spytał nieśmiało Halski. Siostra Leokadia zmrużyła małe, lecz wesołe jasne oczko. — Panie doktorze — uśmiechnęła się, odsłaniając garnitur mocnych krótkich zębów — takie odwiedziny po parę godzin w zamkniętym pokoju toby i zdrowego zmęczyły. — Nieszczęście! — jęknął Halski — znaczy się, że jestem na ustach całego szpitala. I za co? — Tylko nie przesadzajmy — uspokoiła go siostra Leokadia — doktor Moezko powiedział, że jak wszystko dobrze pójdzie, to będzie pan mógł już wstać pojutrze, znaczy się w sobotę. A wyjdzie pan za dziesięć dni. Przynieść coś panu? — Nie, dziękuję — rzekł opryskliwie Halski — te plotki. Gniewam się na siostrę — dodał z chłopięcym dąsem. — Nie ma za co — rzekła przyjaźnie siostra Leokadia, otwierając na oścież okno i wpuszczając świeże powietrze z zazielenionego ogrodu. — Ja pana doktora rozumiem — dodała wychodząc — taka piękna kobieta.
Rozległo się pukanie do drzwi. „Marta! — strzeliło coś w sercu Halskiego. — W końcu! A jednak!!!” — Proszę — zawołał, walcząc z własnym głosem. Drzwi się otworzyły i stanął w nich Kolanko. — Można? — spytał cicho.
— Panie Edwinie! — ucieszył się Halski po chwili, gdy się uspokoił — strasznie dawno pana nie widziałem. — zaczął i zatrzymał się w pół zdania.
Kolanko zbliżył się do łóżka i usiadł obok na krześle. Wyglądał na starszego o dziesięć lat. Czerwone obwódki na zapadłych oczach, nie ogolone policzki, szare bruzdy wokół ust, ziemista cera; znikła dawna schludność i dostatniość jego ubioru. Nieświeży, przepocony, rozpięty kołnierzyk koszuli khaki i rozluźniony krawat w tym samym kolorze dopełniały obrazu zaniedbania.
— Rzeczywiście — rzekł Kolanko — dawno u pana nie byłem. Pomyślałem sobie, że trzeba pana odwiedzić. Jak pan się czuje, doktorze? — spytał, błądząc wzrokiem po suficie, łóżku, lekarstwach, twarzy Halskiego i znów po suficie i oknie.