Выбрать главу

Kolanko oparł się plecami o ścianę i uniósł głowę w górę, jakby szukał czegoś na suficie. Wyglądał jak niezdarny aktor w roli męczennika. — Myślałem — rzekł zduszonym głosem — że ten artykuł pomoże ZŁEMU. Po to go napisałem. — I naraz skurczył się, zgiął, uniósł trzęsące się, rozcapierzone ręce do skroni i krzyknął piskliwym, łamiącym się głosem: — Dosyć! Słyszy pan? Dosyć! Nie chcę o tym myśleć, mówić, wiedzieć!

Uczynił pół obrotu i usiadł nieoczekiwanie na łóżku Halskiego. Halski poklepał go po plecach.

— Już dobrze, już dobrze — rzekł łagodnie — nie będziemy o tym więcej mówić.

Przez parę chwil panowała męcząca cisza; spoza okna i z korytarza dobiegały szmery szpitalnego popołudnia. Kolanko czuł, że się dusi: cisza ta nabrzmiała była ostentacyjnym, niezasłużonym współczuciem. Gorączkowo szukał w myślach słów, tematu, wątku rozmowy. — A panna Majewska? — spytał nagle — odwiedziła pana, doktorze? — Nie — odparł Halski — przysłała tylko dwukrotnie pozdrowienia przez osobę trzecią — dodał po chwili, jakby chcąc osłabić drażniącą suchość zaprzeczenia. Mówiąc to poczuł naraz, jak opuszcza go energia i optymizm, chęć działania i wola walki. Leżał znów na wznak, spocony i wyczerpany, jak słaby rekonwalescent, który przecenił swoje siły. Doskwierało mu lepkie gorąco nóg pod kołdrą. „Czyżbym znów miał gorączkę?” — pomyślał z przykrym znużeniem.

— No, to do widzenia — rzekł nagle Kolanko, wstając. — Pójdę już sobie. Na pewno jest pan zmęczony, panie Witoldzie. — Ta nagłość była ucieczką; po urwaniu się rozmowy na temat Marty nie pozostawało już nic. — Dziękuję — rzekł Halski — za odwiedziny. Proszę o mnie nie zapominać, panie Edwinie — dodał serdeczniej. Kolanko wyszedł, szybko i niezręcznie.

Halski leżał wyczerpany, odmawiając sobie leniwie myślenia. Wśród sinych ścian separatki gęstniał powoli zmierzch: przez otwarte okno wpadało coraz więcej cieni. „Zapalę światło, poczytam trochę” — pomyślał Halski, nie chciało mu się jednak sięgać do nocnej szafki. Stan, spowodowany rozmową, ustępował chłodnej, wilgotnej słabości i wyczerpaniu. Do drzwi rozległo się nieśmiałe pukanie. „Kto to może być? — pomyślał z niechęcią Halski — chyba nie goście? Siostra Leokadia nie puka, a dzisiaj dzień bez przyjęć”. — Proszę! — zawołał. Drzwi uchyliły się wolno i na progu stanęła jakaś niewyraźna w półmroku postać. — Czy tu leży doktor Halski? — spytała postać zdejmując coś z głowy. — To ja — odparł Halski — czym mogę służyć? — Postać zbliżyła się i powiedziała uroczystym, choć niepewnym głosem: — Nie wiem, czy mnie sobie pan doktor przypomina? Widzieliśmy się tylko raz. — Halski nacisnął guzik nocnej lampki: jasny snop światła przeciął pokój. — Przypominam sobie — rzekł z uprzejmym uśmiechem Halski. — Poznaliśmy się w komisariacie i nazywa się pan Kalodont. Takiego nazwiska nie zapomina się. Proszę, niech pan siada. — Dziękuję — rzekł Juliusz Kalodont, siadając na brzeżku krzesła; w głosie jego, mimo wyraźnej ulgi, był jakiś smutek i powaga. — Czemu zawdzięczam pańską wizytę? — spytał Halski. — To trudno tak od razu — zaczął Kalodont, po czym nabrał tchu i rzekł z desperackim pośpiechem: — Chciałem się pana spytać, gdzie jest Marta?

— Jak to? — rzekł spokojnie Halski — gdzie jest Marta? A skąd ja mogę o tym wiedzieć? — silnie zaakcentował zaimek „ja”, ujawniając w ten sposób całą moc swej urazy i swych rozczarowań.

Na twarzy Kalodonta odbiło się zmieszanie. Pokręcił głową, bardzo zmartwiony. — A kto ma właściwie wiedzieć. — mruknął dość napastliwie, po czym dodał niepewnie: — Ja sobie tak pomyślałem, że może pan będzie wiedzieć, panie doktorze. Niech się pan nie gniewa, ale tak sobie pomyślałem.

— Nie gniewam się — rzekł bez uśmiechu Halski — ale co się stało?

— Właśnie nie wiem — rzekł strapiony Kalodont — to tylko, że Marta znikła.

— Jak to. znikła?

— Tak to. Od samego rana. Wie pan, my jesteśmy sąsiadami, widujemy się parę razy dziennie. A od rana Marty nie ma. Pod wieczór przyszła do mnie starsza pani Majewska i radziła się, co robić. Marta wyszła raniutko, powiedziała, że ma wolny dzień i że jedzie na ciuchy. I przepadła jak kamień w wodę. Pani Majewska chciała już iść na milicję, ale jej jeszcze poradziłem, żeby się wstrzymała do jutra, a sam tu, do pana doktora. Bo z wami młodymi to nigdy nic nie wiadomo, jednego dnia tak, a drugiego inaczej.

— Nie rozumiem — rzekł sztywno Halski — co ja mogę mieć z tym wspólnego?

— No, no! — Kalodont uniósł filuternie do góry trzymaną w ręku laskę i pogroził nią Halskiemu. — Już mnie niech pan doktor nie opowiada. Tydzień temu kłóciliście się, bo Marta chodziła jak struta, ale coście potem robili, to Bóg was tam wie.

W głowie Halskiego zaszumiało i zawirowało, jakby ktoś puścił w niej gigantycznych rozmiarów karuzelę w ruch. Uniósł się na łóżku, przetarł czoło rąbkiem kołdry i rzekł: — Panie Kalodont. Jak pan tu się dostał? Przecież dziś nie wolno odwiedzać chorych?

Kalodont sapnął ze skruchą. — Powiedziałem, że jestem pańskim wujem z Zakroczymia. Że specjalnie przyjecHalem. Wpuścili.

Halski odrzucił nagłym ruchem kołdrę. Wolno, wolniutko przekładając nogi przez krawędź łóżka, usiadł. Kalodont wstał. Oczy Halskiego zasnuł fioletowy deszcz osłabienia: ciężko przechylając korpus, oparł lecącą do przodu głowę na rękach. Po czym powoli, z ogromnym wysiłkiem, dźwignął się na drżących, łamliwych nogach. Stał przez sekundę, zachwiał się i pochwycił wyciągniętą szybko pomocną rękę Kalodonta, na której oparł się i wyprostował. — Wuju — rzekł z zaciętym uśmiechem na wychudłej, lśniącej od potu twarzy. — Będziemy musieli się stąd ruszyć. W miasto. Trzeba się rozejrzeć za tą dziewczyną. Ponieważ jednak bardzo mnie tu wszyscy polubili i upierają się, żebym jeszcze został, przeto mogą być trudności z otrzymaniem mych rzeczy z przechowalni szpitalnej. Dlatego przywiezie mi pan jakieś łachy, dobrze?

Kalodont poczuł, że coś go gniecie w dołku ze wzruszenia. „Kochają się jak w kinie. — pomyślał — od razu bieży jej z pomocą, jak ten Rodryg. Tylko że mowę przy tym mają taką jakąś twardą, z kpinkami. Widocznie taka już dziś moda, żeby te rzeczy bez krzyku, bez płaczu i zaklinania”. Rzekł: — Zrobi się. Tylko. czy to panu doktorowi nie zaszkodzi? — To się okaże. — rzekł Halski i usiadł ostrożnie na łóżku. Nawet w spodniach od piżamy i w koszulce gimnastycznej na wychudłych piersiach wyglądał jak długi, smukły i cienki rycerz z Manczy, z romansu Cervantesa.

Witold Halski leżał na wznak mobilizując w sobie wszystkie siły przy pomocy najniezawodniejszych instrumentów: marzeń i nadziei — gdy rozległo się ciche pukanie do drzwi. Stanął w nich Juliusz Kalodont z niewielkim tłumoczkiem w ręku. — Szybko pan to załatwił — rzekł Halski z uznaniem. — Powiedziałem na dole, że niosę wiśniowy placek z Zakroczymia — rzekł Kalodont, zdyszany — już się do mnie przyzwyczaili w tej dyżurce. Siedzi tam taki starszy, poważny dozorca. — Mafia starych ludzi — rzekł Halski. — Starsi panowie i starsze panie złączeni są jakimś potężnym węzłem solidarności. Nadaje im to cechy zorganizowanej wspólnoty. Zauważyłem to wielokrotnie. — I co teraz? — spytał Kalodont — jak robimy dalej? — Halski usiadł na łóżku i rozwinął tłumoczek: były tam spodnie, koszula, pulower i jakaś stara, drelichowa wiatrówka. — Z obuwia nici — rzekł ze skruchą Kalodont. — Moje na pewno nie będzie pasować. — Nie szkodzi — rzekł pogodnie Halski — pójdę w rannych pantoflach. Maj, ciepło. — Ubrał się przy pomocy Kalodonta: wszystko było nań o wiele za krótkie. — Modnie — rzekł z rezygnacją Halski — spodnie a la rybackie, rękawy kuse. — I co teraz? — nalegał Kalodont niespokojnie. — Ma pan pieniądze na taksówkę? — spytał Halski. — Mam — rzekł Kalodont. — To niech pan zaczeka na mnie na rogu Nowogrodzkiej i CHalubińskiego. Resztę załatwię sam. — Kalodont obrzucił Halskiego pełnym troski spojrzeniem i wyszedł niechętnie. Halski usiadł na łóżku i odpoczywał przez dobre dziesięć minut. Po czym naciągnął na ubranie długi, szpitalny szlafrok i ruszył ku drzwiom.