Pierwsze kroki były samą męką. Oderwał ręce od poręczy łóżka i sunął przez długi pokój, tonąc w gorącym warze nadmiernego wysiłku. „Nie dojdę” — tłukło mu się pod zwilgotniałym czołem. Sztywne, łamliwe nogi, kruchość łydek, drętwota stawów i wiotkość mięśni składały się razem na potworną koalicję niemożliwości, sięgającą paraliżująco serca: jej wpływy obezwładniały ciało i duszę. „Nie, nie, to niemożliwe — zachłysnął się rozpaczą, padając nieomal na krzesło przy drzwiach. — Wrócę. Zrezygnuję. Nie mogę” — sformułował płochliwie wniosek i natychmiast zagryzł aż do krwi górną wargę. Dźwignął się i otworzył drzwi; przeraźliwie długi korytarz ciągnął się aż do schodów. „To niemożliwe! Nie przejdę. Upadnę”. Wyprostował się, oparł prawą rękę na ścianie korytarza, zaś lewą zamknął za sobą drzwi. „Gdzie jest siostra Leokadia” — pomyślał z czujną uwagą i zajęty tym problemem nie spostrzegł nawet, kiedy przebył parę kroków, trzymając się ściany. Drzwi jego pokoju oddalały się jak rodzinne, bezpieczne molo. Na korytarzu panował niezmącony spokój. Nagłym przechyłem korpusu do przodu osiągnął wyciągniętymi rękami stojący pod ścianą wózek szpitalny do przewożenia chorych na opatrunki lub spacery. Pchnął go lekko przed siebie, znajdując znaczną ulgę w tym oparciu. Wózek zaskrzypiał donośnie. Serce Halskiego zabiło: puścił wózek, łapiąc się ponownie ściany. Z sali opatrunkowej wyszła nieznajoma pielęgniarka; spojrzała na szlafrok Halskiego i uśmiechnęła się.
— Nie za forsowne takie wieczorne spacery? — spytała. Halski zmagał się z rozdygotanymi wargami: wprawił je w nerwowe drżenie widok białego fartucha, wynurzającego się znienacka. — Muszę się trochę przejść przed snem — uśmiechnął się z trudem. Pielęgniarka kiwnęła głową że zrozumieniem. — Nowe metody — powiedziała — chory ma jak najwcześniej chodzić. Dziś widziałam, jak jednemu pacjentowi kazano samemu zejść ze stołu po operacji ślepej kiszki. — Raz jeszcze uśmiechnęła się przyjaźnie i odeszła. Halski popatrzył z kłującą zazdrością na pewne, szybkie kroki jej nieładnych nóg. Uśmiechnął się i znów nie zauważył, kiedy przebył parę kroków. Ból w biodrach, który dokuczał mu najbardziej, zdawał się ustępować. „No, schody” — wykrzyknął w duchu jak żeglarz na widok upragnionego lądu. Jeszcze jeden dłuższy krok i pochwycił drżącymi dłońmi balustradę szerokich schodów. Przed sobą miał jedno piętro prowadzących w dół stopni.
Za pierwszym krokiem przeszył Halskiego nieprawdopodobny ból pięt. Aż zgiął się, przyciskając do balustrady szczękające zęby. Zimny pot skroplił mu się wzdłuż kręgosłupa. Następny krok, dokonany na pół świadomie, bolał już o wiele mniej, raczej dokuczał, niż bolał. Natomiast ogarnął go zawrót głowy. Trzymał się teraz kurczowo jak w spazmie balustrady, nie tyle po to, aby posuwać się naprzód, ile aby nie upaść. W ten sposób osiągnął półpiętro. Tu przysiadł na chwilę na parapecie niskiego okna, zrzucił szlafrok i zostawił go w okiennej wnęce. „Teraz trzeba szybciej” — pomyślał desperacko i ruszył znów w dół. Nie zważając na stopy, próbował schodzić normalnie, nie przystając na każdym stopniu. Ostatnie kilka stopni przebył w ten sposób, po czym otworzył drzwi wejściowe szpitalnego pawilonu. Pachnące świeże powietrze, zaczerpnięte głęboko, wniknęło do każdej komórki organizmu: wraz z mocnym, pełnym oddechem Halski poczuł jakby inwazję optymizmu. „Jakoś to będzie” — pomyślał z nagłą otuchą: płynęła z nie odcyfrowanych tajemnic jego ciała, w które się przez chwilę uważnie wsłuchiwał i skąd nie dochodziły go żadne odgłosy załamującej słabości. Puścił drzwi i zawaHal się bojaźliwie; od teraz nie miał się czego trzymać, o co oprzeć, mógł liczyć tylko na własne siły. Ale szedł uporczywie naprzód. Dochodząc do bramy przyśpieszył kroku — krew uciekła mu z warg, w uszach czuł szum, w głowie coś mu się niebezpiecznie skłębiło. „Upadnę” — pomyślał z trwogą. Snop światła z lampy nad dyżurką zbliżał się jednak stale. Halski nacisnął ostatnie dźwignie zasobów żywotności, jakie w nim tkwiły. Jeszcze trzy kroki, jeszcze dwa, jeszcze krok i — przekroczył bramę. O kilkanaście metrów dalej, na rogu, widniała sylwetka Kalodonta. Na widok wynurzającego się z bramy Halskiego Kalodont podbiegł doń, sapiąc ciężko z emocji. Podtrzymał go w chwili, gdy Halski, słaniając się, oparł się ciężko ramieniem o szpitalny mur.
— Dokąd teraz? — spytał Kalodont po minucie w taksówce. — Tego dobrze nie wiem — rzekł Halski; twarz jego bielała kredowo w ciemnym wnętrzu auta. — Klucze od mego mieszkania i pieniądze zostały tam — ruchem głowy wskazał szpital. — Ładna historia — rzekł Kalodont i podał szoferowi swój adres. „To była prawdziwa ucieczka — pomyślał Halski ze zwycięskim uśmiechem — przed kim? Przed Olimpią?”
Gdy wchodzili wolniutko do schludnego pokoiku z kuchnią, pachnącego miętą, suszoną macierzanką i dyskretnie smażoną słoniną, Juliusz Kalodont rzekł do przerażonej Heleny Lipińskiej: — To mój pociotek z Zakroczymia, pani Lipińska. Miał wypadek. Musimy się nim zaopiekować! — Omszała Helena Lipińska pokiwała kilkakroć roztrzęsioną, siwiutką głową i szepnęła parę razy: — Matko Święta! — Wszystko te motocykle — bezzębnymi usty i z godną uwagi przenikliwością. Następnie wręczyła Kalodontowi list, który pół godziny temu wsunięty został za czysto wymyty próg tego chędogiego domostwa. List nie nosił żadnego podpisu i zawierał tylko dwa lakoniczne zdania: „Byłem u pana, kiosk zamknięty. Jutro, w piątek, o godzinie dziesiątej park Ujazdowski, placyk dziecięcych zabaw, ławka po lewej stronie”. Kalodont stał z listem w ręku, marszcząc srogo brwi, co czynił zawsze, gdy w najbliższej przyszłości zarysowywały się przygody; Halski spoczywał wygodnie na pluszowej otomanie koloru mchu i usiłował porozumieć się z kanarkami, których aż trzy klatki wisiały w bezpośrednim sąsiedztwie.
— Panie Juliuszu — rzekł nieoczekiwanie Halski — skoro już los związał nas ze sobą, muszę przed panem odsłonić wszystko. Wyruszyłem na poszukiwanie Marty, którą kocham, to prawda. Ale celem numer dwa, nie mniej ważkim od pierwszego, jest dla mnie odnalezienie człowieka zwanego w Warszawie ZŁYM. Mam mu niezwykle ważne rzeczy do powiedzenia. Gnębi mnie zaś przeświadczenie, że sprawa Marty wiąże się jakoś ze sprawą tego człowieka. Mnóstwo rzeczy na to wskazuje.
I chociaż Juliusz Kalodont zdążył się już nieco przyzwyczaić do niedbałego tonu, jakim doktor Witold Halski zwykł był składać najistotniejsze oświadczenia, to jednak tym razem list wypadł mu z ręki na podłogę. Kalodont schylił się i dzięki temu skutecznie ukrył zmieszanie.
6
W pogodny, majowy poranek park Ujazdowski jest miejscem, w którym gości radość i wesele. Ciepłe, lecz nie palące słońce, które już tyle widziało, znów jak tyle razy i tylu pokoleniom złoci serdecznie kolorowe piłki i bąki, wiecznie uciekające przed bijącym je patyczkiem kółka, hulajnogi, taczki, kubełki, foremki, szpadelki, grabie i małe, dwukołowe rowery, na których zawzięcie pedałujące postacie z wysuniętym z wysiłku i uwagi językiem śmigają wśród rozkrzyczanej ciżby. Okrzyki: — Proszę pani, on się bije! — Mamusiu, siusiu! — Kto gra w komórki do wynajęcia? — Jurek, ogórek, kiełbasa i sznurek! — Ciociu, ona wysadza na mnie język! — padają ze wszech stron. Tu i ówdzie słychać uroczyste i tajemnicze zaklęcia liczenia przed grą w chowanego, w berka kucanego lub zamawianego: — Entele pentele siki siaj, rapete papete knot. — Albo: — Ene due likie fakic, torbę bue ósme smakie, deus deus kosmateus deus deus baks. — Gdzieniegdzie wybucha rozdzierające łkanie, akt rozpaczy wobec nie na czas zsuniętych majteczek lub nie rozpiętych w porę spodenek. Kolory, świeżość policzków, ust i ocząt, zapach wiosny, mleka, czekolady i zgrzanych zdrową, bieganiną ciałek dziecięcych wypełniają krajobraz.