Samotny młody mężczyzna wyciągnął nogi przed siebie, włożył wygodnie ręce w kieszenie i uśmiecHal się do tego wszystkiego: miał smagłą, już trochę opaloną twarz o chudych policzkach i prostym, kształtnym nosie, na którym tkwiły przeciwsłoneczne okulary z nylonu. Przyglądał się z uwagą chłopcom grającym w zośkę. Każde pokolenie dziesięciolatków ma swoją ulubioną grę, zrodzoną z nigdy niewyczerpanych złóż chłopięcej pomysłowości: przez ostatnie lata utrzymywała się bezkonkurencyjnie w Warszawie tak zwana zośka, rozrywka raczej mało skomplikowana, polegająca na podrzucaniu nogą włóczkowego pompona, obciążonego ołowianą plombą. „Za moich czasów — wspominał rzewnie mężczyzna w ciemnych okularach — nie znaliśmy tego. Grywaliśmy w klisze, w cajtki, w kukso, guzikbola, w noże, jak ci tam.” Chłopcy, grający w zośkę, zbliżali się ku jego ławce: wszyscy mieli około dwunastu lat, ubrani byli w krótkie spodenki, dość sfatygowane swetry i za duże buty, jeden z nich podrzucał zośkę końcem takiego za dużego buta chyba po raz pięćdziesiąty i reszta podziwiała go, licząc razy w napiętym skupieniu. Wreszcie chłopiec wyciągnął się w chybionym kopnięciu i zośka opadła na ziemię. Zbili się natychmiast w szamoczącą, rozkrzyczaną i popychającą gromadkę, walcząc o to, kto ma podrzucać następny. Barczysty blondynek o kartoflowatym nosie pochwycił zośkę i wrzucił ją do kieszeni. — Ty, Zdzisiek — zawołał do tego, który podrzucał ostatni — miałeś coś opowiedzieć!
— Aha — rzekł obojętnie Zdzisiek, chudy i nie domyty brunecik o śniadej cerze. — Chłopaki z Grochowa opowiadali, że ZŁY dał tam wczoraj znowu popęd różnym kozakom. Taki wycisk im sprawił, że aż cholera. — Z twarzy mężczyzny w ciemnych okularach znikł uśmiech. — Ja — krzyknął chełpliwie blondynek — sam będę za takiego ZŁEGO, jak pary nabiorę! — Wyciągnął nagle chłopięce, lecz już krzepkie ramiona, i pchnął silnie jednego z najbliżej stojących, mniejszego od siebie i widocznie słabszego chłopca. — No, już! Zjeżdżaj, bo cię skotłuję — krzyknął ze śmiechem. Pchnięty potoczył się na druciane ogrodzenie trawnika i upadł, wszyscy wybuchnęli Hałaśliwym, okrutnym, chłopięcym śmiechem, tylko poszkodowany nie przejawiał zbytniej radości. Wreszcie poszli przed siebie niesforną, rozkołysaną gromadką, krzycząc, odskakując na boki — ciskając kamykami w górę i znów doskakując do siebie w ciasne, chłopięce rozhowory. „Przecież ja nie byłem wczoraj na Grochowie? — zdumiał się mężczyzna w ciemnych okularach.
— To stanowczo staje się niemożliwe. Sam już nic nie wiem i nikt, zdaje się, nie rozumie, o co chodzi”.
Środkiem alei wśród płowych główek, kółek, kokard na warkoczykach i hulajnóg kroczył powoli wyprostowany starzec w maciejówce i w alpagowej kurtce, z białym jak mleko wąsem na twarzy rumianej jak choinkowe jabłko, wymachujący wesoło laską i rozdający na prawo i lewo pieszczotliwe prztyczki w wilgotne noski, względnie serdeczne uszczypnięcia w hoże policzki. Starzec dobił do ławki, na której siedział mężczyzna w ciemnych okularach, i spoczął obok.
— Dzień dobry — rzekł ten ostatni nie odwracając się ku przybyłemu i nie zmieniając ani na cal swej pozycji — co słychać?
— Słychać mnóstwo — rzekł doświadczony w konspiracji Kalodont zabierając się z natężoną uwagą do oglądania czubka odległego klonu. — Jest pan oskarżony o nowe morderstwo.
— Wiem o tym — rzekł niedbale mężczyzna w ciemnych okularach. — To nic nowego.
— I jak pan myśli z tego wybrnąć?
— Tego nic wiem. Nie jestem bohaterem sensacyjnej powieści, żebym wszystko bez pudła wiedział. Ale myślę, że oliwa sprawiedliwa zawsze na wierzch wypływa.
— Słusznie. Nauczył się pan chyba tego tu, od nich. — Kalodont wskazał na kłócące się zawzięcie dzieci, które oskarżały się wzajemnie o oszustwa przy grze w przerywane wojsko.
— Możliwe. I co jeszcze?
— Poznałem pana w meloniku.
— Kto to jest?
— Sprzymierzeniec.
— Jak się nazywa?
— Nie wiem. — Kalodont poczuł lekką kontuzję.
— Bardzo dobrze — pochwalił mężczyzna w ciemnych okularach. — Jest pan nieocenionym współpracownikiem. I co jeszcze?
— Marta. Chyba została porwana!
Mężczyzna w ciemnych okularach wstał, usiadł, obrócił się całkiem ku Kalodontowi i złapał go za ramię. — Jak to? — krzyknął niemal.
— Tak to — rzekł dość zgryźliwie Kalodont — wczoraj rano pojecHała na ciuchy i nie ma jej do teraz. Pani Majewska zawiadomiła już milicję.
— Panie Juliuszu — rzekł mężczyzna w ciemnych okularach cicho, lecz z naciskiem. — Wszystko zaczyna się bardzo źle dziać. Tu, przed chwilą, miałem dowody tego, jak się mnie fałszywie rozumie, na opak pojmuje to, co robię. Chłopcy bawili się, a potem jeden drugiego tak jakoś, nieładnie, pchnął, krzycząc, że chce być mną. Czy ja na to zasłużyłem? I teraz Marta.
Wstał i chciał odejść. Kalodont złapał go za marynarkę. — Siadaj pan, szefie — powiedział z przyjaznym wyrzutem — wprawdzie jestem zły współpracownik, ale. — zawaHal się jeszcze przez chwilę. „Jak mu to powiedzieć? — zastanowił się z zażenowaniem — ostatecznie. to są rywale”. — W każdym razie dowiedziałem się paru ciekawych rzeczy — rzekł oględnie — wiem, kto napisał ten artykuł o panu, i mam do tego faceta dojście.
— Ten artykuł — zaczął mężczyzna w ciemnych okularach — przecież.
— Nie — rzekł Kalodont — to wszystko jest zupełnie inaczej. Dziś w nocy dowiedziałem się.
I opowiedział, jak jest naprawdę. — Skąd pan to wszystko wie? — spytał mężczyzna w ciemnych okularach, gdy Kalodont skończył — od kogo? Kto panu to powiedział? — Kalodont rysował jakieś esy-floresy końcem laski na piasku. — Doktor Halski — rzekł Kalodont, decydując się nagle. — Nie jestem pewien, czy pan wie, kto to jest? — Wiem — odparł tamten i jakiś metaliczny ton zadźwięczał w jego głosie. — Skąd pan do niego? — Spał dziś u mnie — rzekł tonem skruchy Kalodont. — Szukając Marty zaszedłem do niego. — Zapadła cisza pełna nie wypowiedzianych treści. — Ten Halski bardzo pragnie z panem porozmawiać — rzekł z rezygnacją Kalodont. — Nie wiedziałem, czy pan. — Więc mówił mu pan o mnie? — nagła pasja zadygotała w głosie mężczyzny w ciemnych okularach. — Panie Kalodont. — Nad ławką zawisła nagle groźba. — Nie — rzekł cichutko, lecz bez strachu Kalodont; wiedział, co płonie za ciemnymi okularami, lecz jakoś się teraz nie bał — to on cały czas mówił o panu. Utrzymuje, że pan mu ocalił życie. Uwielbia pana. Twierdzi, że ma panu jakieś bardzo ważne rzeczy do powiedzenia. Marzy o spotkaniu z panem. Ja wiem, że to dziwne, ale tak jakoś jest. — I znów nabrzmiała niedopowiedzeniami cisza zawisła w powietrzu nad tą ławką, jakby nad wysepką milczenia wśród oceanu rozkrzyczanej dziecięcości. — Niech pan się zgodzi — rzekł Kalodont niemal błagalnie. — Dobrze — rozległo się naraz spokojnie i łagodnie — porozmawiam z nim wieczorem. On jest, zdaje się, po ciężkiej chorobie, prawda? — Tak — szepnął Kalodont, patrząc z wdzięcznością w ciemnozielone szkła — pan jest..: — Chciał powiedzieć mnóstwo bardzo serdecznych słów, lecz mężczyzna w okularach wstał i przerwał. — Teraz trzeba poszukać tej dziewczyny — rzekł i oddalił się bez pożegnania szybkim, sprężystym krokiem. Kalodont zdążył jednak zauważyć, jak ostrożnym ruchem ominął biegnące niezręcznie, prosto pod nogi, dziecko.