— Na pewno — rzekł z przekonaniem Putko. — O co wam chodzi? — Należał najwidoczniej do ludzi, którzy nie przyjmują możliwości, że istnieją na świecie rzeczy, o których nie mogliby udzielić informacji. — Chodzi mi. — zaczął niepewnie Meteor — o siatkę płac dla przemysłu skandrycznego. — Pokój dwieście siedemdziesiąt cztery — rzekł Putko tonem człowieka, dla którego życie nie ma tajemnic. — Ja też tam idę. Zaraz was zaprowadzę. — Meteor poczuł, że koszula lepi mu się do pleców. — Macie opracowaną siatkę takiego przemysłu? — spytał, łykając z trudem ślinę; usiłował sobie gorączkowo przypomnieć użytą przed chwilą nazwę. — Jasne — rzekł Putko z takim przekonaniem, że Meteor o mało co nie uwierzył w rzeczywisty byt wymyślonego na poczekaniu przemysłu. — Sam ją opracowałem tydzień temu — kontynuował spokojnie Putko, poprawiając chemicznym ołówkiem zsuwający się z kanapki ser — od tygodnia leży i czeka na was. Dziwiłem się nawet, że nikt od was po nią nie przychodzi. — Meteor kiwał głową z rezygnacją, którą Putko brał za podziw i uznanie. — No, widzicie, obywatelu — ucieszył się portier — już macie załatwione. — Wyście już tu przychodzili, prawda? — spytał Meteora Putko; skończył kanapkę i zaczął czyścić sobie prawe ucho. — Nnnnie. — zająknął się Meteor — to mój zastępca. Taki jeden Chaciak. — O, to, to — rzekł z zadowoleniem Putko, gdyż należał także do ludzi, którym wszystkie rachunki się zgadzają. — Chaciak, to ten. Znam go doskonale. Taki gruby brunet. — Tak — przyznał bez krzty oporu Meteor — bardzo gruby i bardzo ciemny.
— Było mu już wszystko jedno: godził się na współautorstwo Putki przy opracowywaniu dalszych tworów wyobraźni w tym festiwalu mitomaństwa. — Obywatelu — rzekł Meteor z nagłą nadzieją w głosie, przypominając sobie coś z lektury tablicy orientacyjnej — ja do was zaraz się zgłoszę. Jeszcze tylko muszę wstąpić do Wydziału Kontaktów Międzynarodowych. Dziękuję, nie fatygujcie się, znajdę. — Drugie piętro — rzekł Putko — a wy tam do kogo? — Mam tam licznych znajomych — w głosie Meteora zadrżał desperacki bunt; wskoczył na schody jak premiowany chart, krzycząc w biegu: — Na drugie windy nie trzeba! — He, he, he — zaśmiał się przyjaźnie portier — a na pierwsze chciał jechać. Młody, to i postrzelony.
Meteor sadził bez wytchnienia schodami wysłanymi chodnikiem koloru bordo; wzdłuż schodów ciągnęła się pionowo okrągła, wygięta ścianka z zielonkawego, karbowanego szkła podzielonego na niezliczone kwadraty. Dysząc ciężko osiągnął czwarte piętro i znalazł się w przestronnym korytarzu w kolorze bawarki, rytmicznie usianym białymi drzwiami. Przed jednym z pokojów czekał tłum ludzi i Meteor poszedł bez wahania w tamtym kierunku. Na drzwiach wisiała tabliczka: „Wydział Imprez i Widowisk”. — Jest tu jakaś kolejka? — spytał pierwszego z brzegu faceta. — Po co? — odparł zapytany — wchodzi się, i zostawia zapotrzebowanie. I już. A potem cholera się wie, czy się dostanie, czy nie. — To czego tu ludzie stoją? — interesował się Meteor.
— Panie drogi — rzekł facet — jak tylko się u nas ludzie dowiedzieli o meczu, to mało co nie zdemolowali referatu socjalnego. U nas na zakładzie robi blisko trzy tysiące chłopa i każdy chce iść na mecz. Zapowiedzieli, żebym bez biletów nie przychodził z powrotem. To ja się boję wracać i ci tu wszyscy — wskazał ręką wokoło — mniej więcej tak samo. Niektórzy są ze zjednoczeń budowlanych, gdzie i po dziesięć tysięcy ludzi tyra. Nawalają się wracać bez biletów, wcale im się nie dziwię. Ci tam — wskazał na zamknięte drzwi pokoju — mówią, że zawiadomią miejsca pracy o przydziale kwoty. To ja wolę na tę kwotę poczekać. Żebym nawet miał nocować do końca tygodnia na tym linoleum. Taki mecz! — Meteor przepchnął się przez oblegających, otworzył drzwi i wszedł do pokoju; był to bardzo jasny pokój, zalany słońcem. Przy biurkach siedziały młode dziewczyny o rozrzuconych włosach i rozlatanych rękach, przy stoliku w kącie jakiś facet o wyglądzie woźnego obracał korbą powielacza, tonąc w odmętach formularzy i blankietów, zaś resztę pokoju wypełniali krzyczący, kłócący się, wygrażający sobie wzajemnie i bijący się w piersi ludzie, którzy tłoczyli się poza tym w otwartych drzwiach, prowadzących z obu stron tego pokoju do dwóch innych pokojów. — Nigdy nie dostajemy, jak pragnę zdrowia, towarzyszu kierowniku!
— Jestem z ośrodka krwiodawców, panie naczelniku, tym razem musimy otrzymać choć parę biletów, słuchajcie. — Co tu się dzieje? Czy na was nie ma sposobu? Gdzie sprawiedliwość! — Ja z tego zrobię sprawę, obywatelu! Ja to postawię na Radzie Zakładowej! — Po linii związkowej nie dajecie, to jak dajecie, do cholery jasnej? — rozlegało się ze wszech stron. Meteor podszedł do jednej z dziewczyn, ogarnął ją uwodzicielskim spojrzeniem i spytał aksamitnym głosem, patrząc jej długo w oczy: — Czy mógłbym mówić z inspektorem Wcześniakiem? — Dziewczyna wyglądała jak ofiara trzęsienia ziemi i uroda Meteora nie docierała do niej w ogóle. — Tam. — wskazała palcem na następny pokój i zapadła znów w trans przekładania jakichś papierów z miejsca na miejsce. Meteor wszedł do wskazanego pokoju: wypełniał go gęsty opar papierosowego dymu; wśród mgieł i blasków miotały się jakieś postacie wokół stolika z karafką wody i na tle biurowych szaf. Meteor zorientował się, że młody, wysoki i tęgi mężczyzna jest tu ośrodkiem powszechnej natarczywości: odgarnął tedy odeń bezceremonialnie kilku petentów i spytał: — Inspektor Wcześniak? — głosem chłodnym, rozkazującym i nie znoszącym sprzeciwu, jednym słowem takim głosem, jakim zafrapować można każdego urzędnika w każdym biurze świata. Młody mężczyzna odwrócił się ku niemu, ukazując twarz szeroką, przystojną, zdobną w dwa grube pieprzyki, co nadawało jej znamię męskiej urodziwości. Spojrzał surowo na Meteora i spytał, bynajmniej nie wytrącony z równowagi: — Co jest? — Ja z Centralnego Zarządu Przemysłu Fujarkowego. — zaczął Meteor. — Dyrektor Kapuza jestem — wszedł naraz między nich jakiś niski, bardzo tęgi blondyn o trzech podbródkach i w skórzanym płaszczu — panie inspektorze kochany, o co tyle ceregieli robicie? O te parę biletów? — perswadował Wcześniakowi, nie zważając na Meteora. — Bardzo mi przyjemnie — Wcześniak uścisnął dłoń dyrektora Kapuzy — jeszcze nie mamy rozdzielnika, dyrektorze, ale o was pomyślimy. Na pewno otrzymacie. — Co znaczy otrzymamy? — zdenerwował się dyrektor Kapuza. — Dwa bilety na sześćset osób? Jak zeszłym razem. My mamy naszych korespondentów terenowych! My napiszemy do prasy! — Trudno — ochłódł wyraźnie Wcześniak — wszystko według rozdzielnika. Ja nie decyduję sam, rozumie pan, tylko komisja. — Inspektorze — dyrektor Kapuza rozpłynął się w nieoczekiwanym uśmiechu, który zwiększył mu ilość podbródków do siedmiu — my robimy radioaparaty, rozumiecie? Jak trzeba jakiś talonik, to bez większego kłopotu. — Panie Wcześniak — rzekł Meteor lekceważąco — i co? Długo tak będę stał? — Już się robi, towarzyszu — rzekł Wcześniak — widzicie, jaka robota. Urwanie głowy! — Inspektorze — dyrektor Kapuza wepchnął się znów przed Meteora i wspiął się na palce, zbliżając swe podbródki do ucha Wcześniaka. — Kolego Wcześniak — rozległo się od drzwi i jakiś facet w rozchełstanej koszuli w paski podał Wcześniakowi naręcza papierów — tu macie te wykazy. — Dziękuję — rzekł grzecznie Wcześniak do dyrektora Kapuzy — zrobi się, dyrektorze, jakoś to będzie. — Oderwał delikatnie dyrektora Kapuzę od swego ucha. — Towarzyszu Klajn! — zawołał do kogoś w głębi pokoju — powiedzcie przewodniczącemu, że zaraz wrócę. A wy co? — zwrócił się do starszej pani o załzawionym spojrzeniu, wręczającej mu jakiś wypełniony formularz; zerknął na formularz i dorzucił: — W porządku. Załatwione. Możecie iść, obywatelko, przyślemy wam waszą kwotę. — Pani rozjaśniła się w szczęśliwym uśmiechu i wyszła. Wcześniak, powachlowawszy się chwilę formularzem, rzucił go na stół między materiały do gazetki ściennej, które w chwilę potem zmiótł na podłogę jeden z woźnych, oczyszczając miejsce pod stertę świeżo powielonych blankietów. — Co za urwanie głowy — westchnął Wcześniak, po czym dodał w stronę Meteora: — A wy zaczekajcie na korytarzu, w kolejce. Musi być w końcu jakiś porządek. — Wypowiadając te słowa zaakcentował w tak wyraźny sposób coś porozumiewawczego, łączącego go z Meteorem, że ten ostatni poczuł skurcz żołądka ze strachu. „Co za pacan! — pomyślał Meteor — jak on to robi — głupio i na chama”. Wyszedł bez słowa na korytarz i oddalił się od czekającego pod drzwiami tłumu. Po chwili drzwi się otworzyły i stanął w nich Wcześniak. — Zmiłujcie się, towarzysze — zawołał z uśmiechem człowieka rozrywanego przez wielbicieli — puśćcie człowieka na chwilę samotności. Inaczej nie będę mógł funkcjonować. — Meteor wycofał się na schody i za chwilę Wcześniak znalazł się przy nim. — Chodź pan — rzekł mijając Meteora: szybko schodził po schodach. Meteor szedł za nim, nic nie mówiąc. Obserwował ze złośliwą radością chód i ruchy Wcześniaka, zdradzające głupca. „Tacy jak on — myślał Meteor z uciechą — chodzą w niedzielę rano z cizią na spacer i to wymagając, by go trzymała pod rękę”. Przypomniała mu się naraz zamknięta Marta i zasępił sięgnie na żarty. Na dole obok windy znajdowała się mała poczekalnia: pośrodku stał stolik i trzy wygodne fotele. Wcześniak usiadł i rzekł, wyciągając rękę do Meteora: — Pan pozwoli, Wcześniak jestem. — Nie wygląda pan — rzekł z roztargnieniem Meteor, który myślał coraz intensywniej o Marcie i o tym, jak bardzo mu się podoba. — Bardzo mi przyjemnie, panie Wcześniak — zreflektował się po sekundzie — Herojewski jestem. — Skupił się i wpatrzył w twarz Wcześniaka; o takich facetach stare kobiety mówią z uwielbieniem, że jest to piękny mężczyzna, bo ile mu dać zjeść, to mu mało. — Świetnie się pan opalił — zdecydował się na taktykę towarzyskiego zbliżenia Meteor. — Jeszcze z Zakopanego, z marca — rzekł nie bez zadowolenia Wcześniak i dodał: — Do rzeczy, panie dyrektorze, bo widział pan, jaki tam na górze młyn. — Proszę — rzekł Meteor — słucham pana. To pan ma mi chyba coś do powiedzenia, nie?