Выбрать главу

Meteor nie mógł złapać taksówki, zdecydował się więc na autobus, w którym kłócił się na prawo i lewo, z wyobraźnią chłostaną obrazem ubiegającego go Wilgi. Wszedł spiesznie do garażu, gdzie zastał inżyniera, siedzącego na stercie opon i pijącego piwo. — Źle spałem — poskarżył się Wilga; wyglądał istotnie na zmęczonego i nastrojonego pojednawczo człowieka. — Daj klucze — rzekł cicho Meteor. — Załatw to, Jurek — rzekł równie cicho Wilga. — I niech ona się stąd zabiera. Tylko bez krzyku! — Dobra, dobra — rzekł Meteor — najprzód muszę z nią porozmawiać. — Czuł narastającego w sobie ducha boju i dostrzegał zwycięstwo: widok kompletnie wyeliminowanego z konkurencji Wilgi pokrzepił go znakomicie.

Wszedł na górę, otworzył ostrożnie biuro i drzwi od mieszkania, które zamknął następnie za sobą. Stołowy, w którym cały czas paliło się światło, wyglądał jak pobojowisko. Meteor zbliżył się cicho na gumowych podeszwach do drzwi alkowy i przyłożył ucho: nie dochodził stamtąd żaden szmer. „Śpi jeszcze — pomyślał — albo jest w kuchni”. Szybko przekręcił klucz i nagłym pchnięciem otworzył drzwi. Naprzeciw w wygodnym fotelu siedziała Marta, spoglądając nań bystro i czujnie. Była ubrana, umyta, wyświeżona, obok na komodzie stała filiżanka herbaty i talerzyk z kanapkami, na kolanach Marty leżała otwarta książka. Natomiast sama alkowa wyglądała jak po najściu wrogich żołdaków, żądnych łupu i bezmyślnych zniszczeń: firanki poobrywane, łóżko rozbebeszone, szafa otwarta na oścież, bielizna wyrzucona na podłogę, krzesła wywrócone pośród stłuczonej w drobny mak ludowej ceramiki. Meteor gwizdnął z podziwu i rzekł rozglądając się: — Dzień dobry. To pani tak to wszystko? — Dzień dobry — rzekła pogodnie Marta i przyznała chętnie: — Tak, ja. — Po czym dostrzegając tępotę w spojrzeniu Meteora wyjaśniła: — Mściłam się. Niech pan sobie jeszcze obejrzy łazienkę i kuchnię. Wzorowy obraz dewastacji, skoro wziąć pod uwagę, że jestem tylko kobieta i czuję się lekko niezdrowa. Wie pan, co to dewastacja, panie Chaciak? — Irmo — rzekł Meteor głosem poważnym — chcę z tobą porozmawiać. — Bardzo chętnie — ucieszyła się Marta — tu jest dość nudno. Jedyna interesująca książka, jaką znalazłam, nosi tytuł: „O racjonalnym zużyciu paliw płynnych” i jest dziełem pióra naszego przyjaciela, inżyniera Alberta Wilgi. Albowiem „Handbuch des Autorennfahrers” z 1939 roku, który leżał na nocnej szafce, nie uzna pan chyba za fascynującą lekturę, prawda? Już wolę rzecz o paliwach. Czytając uważnie, można w tym dziele znaleźć elementy autobiograficzne, a nawet nutki zwierzeń, tym bardziej gdy zna się autora z bezpośrednich kontaktów towarzyskich. — Irma — przerwał ten potok wymowy Meteor; czuł się coraz niepewniej, wszystko, o czym zamierzał mówić, ulotniło mu się bezpowrotnie z głowy. — Irma — powtórzył — ja chcę ci powiedzieć coś ważnego, coś, czego nigdy nie mówiłem nikomu.

— Proszę — rzekła Marta — niech się pan nie krępuje, panie Chaciak. Założę się, że będzie to jakaś rewelacja z dziedziny galanteryjno-odzieżowej, nie? No, niech mnie pan nie trzyma dłużej w niepewności. — Irma — zawołał zrozpaczony swą niezręcznością Meteor — ty jesteś fajna dziewczyna! — Tak mówią — wtrąciła skromnie Marta, spuszczając oczy. — Ale nie chcę panu przeszkadzać. — Irmo. — głos Meteora załamał się piskliwie — jesteś fajna, jesteś równa, jesteś taka, jak trzeba. Przekonałem się o tym wczoraj. Wiesz, że ja też jestem swój chłopak, a i dziewczyna, która mnie załapie, będzie miała dużą pociechę. Wierz mi. I wybacz te wczorajsze numery, nie gniewaj się, posłuchaj: co ty na to, żebyśmy tak. pobrali się? — Marta wstała, wyraźnie zaskoczona. — Niech mi pan da papierosa — powiedziała, a następnie wyjęła camela z ofiarowanej sobie paczki. — Panie Chaciak — rzekła, zapalając zapałkę — proszę mnie natychmiast stąd wypuścić. Słyszy pan? — Słyszę — rzekł Meteor, aczkolwiek sprawiał wrażenie człowieka, który niczego nie słyszy. — Irma, posłuchaj mnie, to nie są proste sprawy. Tylko w ten sposób wszystko może się dobrze skończyć. Naprawdę — rzekł słabo, zaplątawszy się we własne myśli, których bał się wypowiedzieć. — Ja wiem, że to nie są proste sprawy — rzekła Marta nerwowo. Odwróciła się; zrozumiała, że to, czego leciutko w tych słowach dotknęli, stanowi o całej sytuacji. — Irma — rzekł cicho Meteor — wszystko wczoraj słyszałaś, prawda? — Tak — rzekła cicho Marta. — No, widzisz — rzekł biernie Meteor — nie ma innego wyjścia. Musisz zostać moją żoną. Tym bardziej że ja tego bardzo chcę. — Był to jakiś akcent szczerości i uczucia w głosie Meteora, gdy wypowiadał ostatnie zdanie; Marta spojrzała nań przyjaźniej. — Ale narobiliśmy — rzekła delikatnie, biorąc tym samym na siebie część winy za to fatalne położenie.

— Jesteś fantastyczna babka! — rzekł Meteor z uwielbieniem. Po czym usiedli obok siebie na łóżku, splatając bezradnie ręce na kolanach i wpatrując się — z rezygnacją w zaśmieconą podłogę.

Z przedpokoju dało się słyszeć głośne pukanie i Meteor skoczył na równe nogi. Podbiegł do drzwi i uchylił je. — Do ciebie telefon — rzekł nieśmiało Wilga. — Jakiś facet prosi towarzysza Herojewskiego. — To ty, nie? — Meteor zamknął za sobą drzwi i podbiegł do telefonu. — Tu Herojewski — zawołał. — Tu Wcześniak — usłyszał szybki, nerwowy szept — niech pan zaraz przyjeżdża. Ważna sprawa. — Do pana na górę? — spytał przytomnie Meteor. — Nie — zastrzegł się pośpiesznie Wcześniak. — Gdzie by tu! Już mam! Jest taki bar zielarski koło kościoła, przy Pałacu Staszica, wie pan? — Wiem. — Tam. Dobrze? — Jestem za pięć minut. — Rzucił słuchawkę i krzyknął do Wilgi — Wóz! Masz dla mnie? Stoi coś? — Łap skodę — rzekł potulnie Wilga. Meteor spojrzał z wahaniem na kotarę zasłaniającą drzwi do mieszkania, machnął rozpaczliwie ręką i skoczył ku schodom. Wilga zamknął starannie drzwi od mieszkania, schował klucz do kieszeni i zasunął kotarę.

Rozklekotana skoda pędziła szeroką jezdnią Świętokrzyskiej pośród ogromnych, nowych, jeszcze nie otynkowanych gmachów. Po paru minutach Meteor zaparkował wóz za pomnikiem Kopernika, przeszedł przez jezdnię i wszedł do małego, czystego sklepu, w którym stały trzy stoliczki. Pachniało miętą, szałwią i rumiankiem. Meteor usiadł przy stoliku i poprosił o coś na nerki. Panienka w białym fartuchu przyniosła mu filiżankę parującego, wonnego płynu o mocnym, ziołowym zapachu. Meteor spojrzał nerwowo po raz dziesiąty na zegarek: od telefonu upłynęło już pół godziny, zaś odległość z gmachu CRZZ-tu do baru zielarskiego można było przebyć w ciągu trzech minut. Wypił wolno cierpki, żółtawy płyn, udając, że mu smakuje. Wszedł Wcześniak i Meteor podniósł się. — Długo na pana czekam — rzekł ostro — chodźmy. — Bar zielarski był zbyt ciasny na poufne rozmowy. Wcześniak wyszedł bez słowa. — Nie chciałbym się kręcić po ulicy — rzekł cicho — mogą mnie zobaczyć. — Przeszli na drugą stronę Krakowskiego i weszli w Oboźną; minąwszy budynek Teatru Polskiego zeszli ku Dynasom. — Co jest? — spytał Meteor.

— Wcześniak przysiadł na wystającym murku. Meteor spojrzał nań z pogardą i rzekł: — No? — Wcześniak westchnął i zaczął mówić. Mówił długo, mętnie i absolutnie niezrozumiale. Meteor nie mógł pojąć, o co mu chodzi. — Panie Wcześniak — przerwał mu. — Co się z panem dzieje? O co panu chodzi? — Towarzyszu Herojewski — zaczął od nowa Wcześniak, z tym samym gorączkowym błyskiem w tępych, piwnych oczach, z jakim zaczynał przedtem — ja wam dam te dziesięć tysięcy. One u mnie już leżą. Dostałem je zaraz po waszym wyjściu. — Jakie dziesięć tysięcy, do cholery? — zdenerwował się Meteor; myśl jego uciekała co chwila ku Marcie od tych zawiłych kombinacji ogarniętego defraudacyjnym szałem Wcześniaka. — No, te, które dostałem — rzekł niepewnie Wcześniak. — A wy mi dacie zaraz pieniądze. — Przede wszystkim — Meteor otrząsnął się całą siłą woli z wizji Marty — żadne dziesięć, tylko piętnaście tysięcy. Tak umawialiśmy się, kolego, nie? Po wtóre żadnej forsy do ręki, dopóki nie dostanę ostatniego biletu. A w ogóle, po cholerę żeście mnie tu ściągali, Wcześniak? — Wcześniak rozejrzał się ostrożnie na boki, chociaż ulica była zupełnie pusta. — Nutrie — rzekł tajemniczym szeptem, przyciągając Meteora za klapy ku sobie — nutrie i bobry błotne. Mówię to panu w zaufaniu. Całe pieniądze, jakie zarobię na tym meczu, ładuję w fermę hodowlaną. Srebrne lisy, te rzeczy. Od razu pryskam na Ziemie Odzyskane. — „Co za idiota! — zastanowił się nie bez podziwu Meteor; zaczynał się powoli orientować w gąszczu kretyńskich zamysłów Wcześniaka — gigantyczny patafian! Zwiążą go w ciągu dwóch dni od chwili wyjazdu z Warszawy. A zresztą. Co to mnie obchodzi? Ja i tak stąd wyjeżdżam. Na długo. Zaraz po tym meczu. Z Irmą — westchnął rozkosznie na samą myśl o czymś takim. — Mogą szukać towarzysza Herojewskiego”. — Panie Wcześniak — rzekł twardo — nie dostanie pan ani grosza przed sobotą. Żeby panu przypadkiem nie przyszło do głowy pryskać do tego czasu. Wyobraża pan sobie, co za klops by pan narobił? W sobotę wieczór, proszę bardzo. Da pan ostatnią partię biletów i otrzyma pan sto kawałków na rękę. I może pan jechać na zbity pysk, dokąd się panu żywnie podoba. — Herojewski. — Wcześniak dyszał ciężko, zbliżając spoconą twarz do twarzy Meteora — ja panu daję dziesięć tysięcy sztuk, a pan mi nie ufa! — Jakie dziesięć tysięcy. — spytał Meteor z napięciem: wizja Marty zbladła, ocknął się w nim rycerz matactw. — Dostałem do rozdziału pierwszą partię. Dziesięć tysięcy sztuk. Wprost z kasy pancernej. — rzekł chrypliwie Wcześniak i tym razem słowa jego zaczęły układać się w jakiś logiczny ciąg — na pierwszy rozdzielnik. Dziesięć tysięcy biletów, rozumie pan, prosto do ręki. Leżą teraz u mnie, na górze. Taka paka! — pokazał drżącymi rękami rozmiary — i to chcę panu od razu odpalić. Hurtem. Da mi pan te sto pięćdziesiąt zapotrzebowań i ja postaram się jeszcze dziś o parafę komisji. — Jak pan to zrobi? — zainteresował się bystro Meteor — wsteczna parafa? Po wydaniu biletów? — Zrobię — zgrzytnął Wcześniak, ocierając jelonkową rękawiczką tęgi, spocony kark. — Moja rzecz, jak to zrobię. — Meteor zapalił nerwowo papierosa. „To prawda — pomyślał szybko — jego rzecz, jak to zrobi. Ja biorę bilety i koniec. Co za fart! Prezes mnie ozłoci”. — Zgoda — rzekł Meteor — za pół godziny przyjeżdżają do pana moi ludzie po bilety i otrzymuje pan na rękę dwadzieścia pięć tysięcy. — Co! — kark Wcześniaka nabrzmiał, oczy nabiegły mu krwią — dwadzieścia pięć tysięcy za taki sprawny obrót? Za trzy czwarte oddanego towaru jedna czwarta forsy! Szukaj pan gdzie indziej frajerów! To nie ze mną! — Panie Wcześniak — Meteor uśmiechnął się zimno — po co ta mowa? Jak ja panu dam więcej, to się pan urwie. Widzę to po pańskich złodziejskich oczach. Znam się na takich łobuzach jak pan. I co wtedy? Zasypa, nie? Ja zostaję z unieważnionymi biletami i z ujawnioną aferą na łbie, a pan ma parę złotych w ręku i jedzie na nutrie. Hodować bobry, co? I w ogóle radzę się panu ze mną nie kłócić, bo to niezdrowo. Chce pan dać hurtem, to dobrze, nie, to nie. W sobotę da mi pan ostatnią partię biletów i dostaje pan resztę forsy gotówką do kieszeni. Żadnych innych tachli między nami nie będzie. — Wcześniak wpatrywał się w Meteora lekko zbaraniałymi oczami: celność i jasność tego rozumowania ogłupiły go do reszty. — Dobrze — rzekł po chwili — niech pan przyśle zaraz ludzi i wszystkie zapotrzebowania. Trzeba się zastanowić, jak im wydać taką pakę. W każdym razie niech przyjeżdżają już, póki jest bałagan w biurze. — Dobra — rzekł Meteor — to rozumiem. Teraz mówi pan jak poważny człowiek. Przyślę zaraz kilku facetów. Zrobią tam na górze u pana taki kocioł, że będzie można wynieść pianino bez pozwolenia, a nie tylko taką paczuszkę. — Ale zabawa — roześmiał się głupio Wcześniak i dodał tonem zwierzeń: — Panie Herojewski! Trzy lata czekałem na taką zabawę u tych tam — wskazał głową kierunek, w którym znajdował się gmach CRZZ-tu — skombinowałem życiorys, udawałem towarzysza i marzyłem o takiej zabawie. I o dużej forsie. Siedziałem na akademiach, klaskałem, krzyczałem co trzeba, niech żyje i precz. I przez cały czas kombinowałem, jak by tu ich uderzyć na takie sto tysięcy. No i są. Sztuknęło się ich, co?…