Teatry przed wielką premierą i sztaby przed decydującą bitwą znają doskonale nastrój, jaki panował w gabinecie prezesa Filipa Merynosa w lokalu spółdzielni „Woreczek”. Pozornie jest to nastrój kompletnego zamieszania, lecz tylko pozornie: bowiem gorączkowa, lecz pełna optymizmu i nadziei działalność sprawia wrażenie krańcowego rozgardiaszu. W ten sposób objawia się dynamika działających sił, którą mądrzy wodzowie umieją trzeźwo oceniać, opanowywać i w odpowiednim momencie przetworzyć w końcowe zwycięstwo. Filip Merynos, siedzący spokojnie za biurkiem i palący papierosa, spoglądał okiem dobrego gospodarza na szamoczących się wśród blankietów, kwitów i pieczątek Kruszynę i Anielę, podczas gdy Lowa Zylbersztajn z mozołem wystukiwał teksty zapotrzebowań na maszynie do pisania. — Starczy wam blankietów? — spytał Merynos Kruszynę, podśpiewującego wesoło piosenkę „Jasne słoneczko późno dziś wstało.” — Chyba starczy — rzekł Kruszyna. — Jak nie, to skoczę do tego drukarza na Pańską. Dostuka na lewo jeszcze parę sztuk. — W tej chwili drzwi otworzyły się bez pukania i stanął w nich Jerzy Meteor w pozie triumfatora. Wszyscy od razu zrozumieli, że przywiózł on nowy sukces i że zasłużone powodzenie — spłynęło na ich pracowitą trzódkę, albowiem zbożna pilność popłaca i bez pracy nie ma kołaczy.
— W kichy! — zameldował z entuzjazmem Meteor — panie prezesie, pozwalam sobie donieść; dziesięć tysięcy podłużnych kartoników, opatrzonych legalnym znakiem wodnym i uprawniających do obejrzenia meczu Polska-Węgry, jest w tej chwili do odebrania! Za każdy z tych podłużnych pasków papieru agenci nasi uzyskają w niedzielę po sto złotych bez trudu, o ile nie więcej!
— Jesteś genialny hochsztapler. Jurek! — zawołał rozpromieniony Merynos. Zylbersztajn pokiwał głową: — Co ty mówisz. Jurek? — Aniela powiedziała patrząc z uznaniem na Metcora:
— Popatrz, taki dzyndzel, złamanego grosza byś za niego nie dał, a tak potrafi załatwić. Kruszyna nic nie powiedział, tylko westchnął jak miech i klepnął przyjacielsko Meteora w plecy, spod którą to pieszczotą Meteor ugiął się i zakaszlał niebezpiecznie. — Ty chamie. — wychrypiał bez urazy do Kruszyny — twoje żarty.
— Ten Wcześniak to drewniak — rzekł po chwili Meteor, siadając na biurku Merynosa i zapalając papierosa. — Chce pryskać, urywać się. Jego sprawa, prawda, panie prezesie? Nas tylko obchodzi, żeby nas nie obsmyczył i dlatego mam mu dzisiaj dać tylko dwadzieścia pięć patyków, a resztę w sobotę, kiedy zasunie nam dodatkowe pięć tysięcy sztuk. Dobrze załatwione?
— Cudownie — rzekł Merynos. — Całego piętnastaka wykręciłeś? Panowie — rzekł uroczyście, wstając — jutro będziemy panami rynku. Można się nie spodziewać żadnej konkurencji toteż cenę wywoławczą biletu ustalamy na sto pięćdziesiąt złotych! W niedzielę przed południem dojdzie ona prawdopodobnie do złotych trzystu, na zasadzie ekonomicznego prawa podaży i popytu! A wtedy. — obliczył błyskawicznie w pamięci — po odliczeniu kosztów, około dwóch milionów wpłynie do tej kasy — wskazał triumfalnie kasę ogniotrwałą w kącie pokoju.