Przez chwilę zastygł w tym hieratycznym geście, zaś wszyscy znieruchomieli jak chór w greckiej tragedii wokół bohatera.
— Panie prezesie — ocknął się pierwszy Meteor — trzeba organizować odbiór. Niech jedzie Kruszyna z facetami z wydziału biletowego albo z gwardii. Ja pruję do Wilgi. Jestem uwiązany do tamtego telefonu, to jest jedyny kontakt z Wcześniakiem — pośpieszył z wyjaśnieniem i kaszlnął nerwowo.
— Dobra — rzekł Merynos. — Podpisz tylko przekaz na forsę dla tego Wcześniaka i powiedz dokładnie Kruszynie, co i jak ma robić. — Wyjął z biurka książeczkę czekową spółdzielni „Woreczek” i wypełnił czek na dwadzieścia pięć tysięcy. — Robert — rzekł do Kruszyny — podejmiesz pieniądze po drodze i dasz temu Wcześniakowi. Tylko rozerwij przy nim paczkę i sprawdź, czy to bilety, pamiętaj!
Meteor pochylił się z Kruszyną nad stolikiem i rysował mu plan wejścia do gmachu CRZZ-tu i do Wydziału Imprez i Widowisk. — Tu zaparkujesz chevroleta — wskazywał. — Pójdziecie od razu na górę. Gdyby portier was zahaczył, to powiesz, że idziecie po bilety. Prawdę trzeba mówić, Bobuś. Tam ciągną tłumy z zapotrzebowaniami, większych trudności nie będzie. — Już — powiedział Zylbersztajn, kładąc ostatnią kropkę. — Wszystkie zapotrzebowania gotowe. Pakuj je. Robert — wstał, przeciągnął się, podszedł do okna i zapalił papierosa. — Co się człowiek naharuje za te parę groszy — rzekł kiwając smętnie głową i dłubiąc w nosie — a co się nadenerwuje.
— Jurek — rzekł Merynos do Meteora, który zabierał się do wyjścia — ile ostatecznie przyrzekłeś temu Wcześniakowi za wszystko?
— Sto tysięcy — rzekł Meteor.
— Dasz mu pięćdziesiąt — rzekł Merynos z łaskawym uśmiechem — i tak będzie szczęśliwy. Powiesz mu, że konkurencja wypuściła dużo towaru na miasto i że numer nie wyszedł. Niech się procesuje z obywatelem Kudłatym, jak mu się nie podoba. — Łaskawy uśmiech zmienił się naraz na jego twarzy w grymas takiego okrucieństwa, że połowa radości z odniesionego sukcesu opuściła serce Meteora. — Gdyby się nie urywał — dodał — z mądrym uśmiechem Merynos — dostałby całą forsę, bo mógłby się nam jeszcze przydać. Ale skoro chce pryskać, to my nie będziemy zaopatrywać w środki pieniężne malwersanta, który naraził państwo na straty. Nie pomożemy mu w ucieczce przed karzącym ramieniem sprawiedliwości.
Meteor wstąpił na obiad, a następnie pojecHal do Wilgi. Przez cały czas obiadu zastanawiał się, jak by tu przywieźć Marcie coś ciepłego do zjedzenia; sądził, że taki dowód troskliwości mógłby dać mnóstwo korzyści w efekcie. Nic jednak nie wymyślił, wobec czego kupił dwadzieścia świeżych ciastek i pojecHal na Krochmalną.
W garażu odnalazł Wilgę. „Nie ten sam człowiek” — pomyślał Meteor na jego widok z niepokojem. — Jadłeś obiad, Aluś? — spytał z koleżeńską troskliwością. — Nie — odparł Wilga — nie mam apetytu. — Z postawy jego znikła gdzieś zimna, wielkopańska obojętność, wyglądał teraz na zbankrutowanego sklepikarza, któremu zabrano spokojną przyszłość. — Co ci się stało? — zdenerwował się Meteor. — Czego robisz takie tragedie? Przecież nikt ci jeszcze głowy nie urwał. — Meteor — rzekł Wilga — ja już jestem zmęczony. Ta cała afera może się smutno skończyć, a ja już nie mam sił na ucieczki, na zmiany miejsc zamieszkania, na zaczynanie wszystkiego od nowa. — Idź, napij się kielicha, to ci dobrze zrobi — rzekł drwiąco Meteor. — Wszystko będzie w porządku, Aluś, zobaczysz. A z tą Irmą to ja się ożenię. — Wilga spojrzał na Meteora: coś z dawnej lodowatej ironii błysło w jego wyblakłych oczach. — I obudzisz się z ręką w nocniku — rzekł złośliwie. — No, chodź, załóż się! — zaperzył się Meteor — nie wierzy! Co to? Nie stać mnie na żonę? Nawet na najładniejszą? — Wilga nie odpowiedział i powlókł się za Meteorem na górę.
Marta siedziała tym razem w stołowym i jadła pomarańcze, korzystając z rozszerzonej przestrzeni życiowej. Wstała z fotela, gdy weszli do pokoju: w postawie jej nie było owego nonszalanckiego humoru, z jakim powitała Meteora przed południem. Wyglądała na zmęczoną, wyczerpaną nerwowo, skłonną do pertraktacji. — Panie inżynierze — rzekła pierwsza — proszę mnie stąd wypuścić. — Wilga przełknął ślinę i rzekł z resztką dawnej wytworności: — Gdyby to zależało ode mnie. — Irmo — rzekł Meteor dość patetycznie — nie pójdziesz stąd przed poniedziałkiem. Zaś w poniedziałek wyjeżdżamy z Warszawy. Ty i ja. Weźmiemy cichy ślub w jakimś małym miasteczku, w drewnianej wiejskiej kapliczce. — W oczach Marty przerażenie zmieszało się z rozbawieniem. — Niech pan nie będzie dzieckiem, panie Chaciak. — zaczęła. — Panie Meteor — poprawił Wilga — czas nareszcie skończyć tę komedię. — Wszystko jedno — rzekła Marta. — Tobie nie może być wszystko jedno, jak się nazywam! — przerwał jej ze szlachetnym oburzeniem Meteor. — Jest mi absolutnie wszystko jedno — rzekła Marta — i niech pan wreszcie zrozumie, że ja mam starą matkę, która rozchoruje się ze zmartwienia i niepokoju o mnie. — Trudno — rzekł Meteor z determinacją. — A może? — Zastanowił się nad możliwością skontaktowania Marty ze starą matką przed wyjazdem. „To by ją bardzo do mnie przywiązało” — pomyślał. — I mam narzeczonego, który jak pana dopadnie, panie Chaciak, to będzie pan musiał szukać fragmentów swej osoby po całej Warszawie! — zakończyła Marta niezręczną groźbą. — Takich silnych to my dymamy — rzekł wulgarnie Meteor. — „O, Boże! — westchnęła Marta z rozpaczą, usiadła i rozłożyła beznadziejnie ręce. — Puśćcie mnie stąd! — krzyknęła naraz głośno, podrywając się na nowo. — Niech się pani uspokoi! — rzekł ostro Wilga, po czym spojrzał bojaźliwie na drzwi. — Irma — zaczął Meteor tonem pertraktacji — a gdybym cię puścił, to co?
— Przysięgam — zawołała Marta — że nic mnie więcej nie obchodzi. Zapomnę o was i o tym wszystkim, co tu było. I co tu słyszałam. Natychmiast po wyjściu z tej bramy. — Jak myślisz, Aluś? — Meteor spojrzał pytająco na Wilgę. — Nic nie myślę — rzekł Wilga — o niczym nie chcę myśleć. To twoja sprawa. — W tej chwili rozległ się ostry dzwonek do drzwi. Wilga poszedł, by otworzyć, zapominając w zdenerwowaniu zamknąć drzwi od stołowego. Na progu stanął Robert Kruszyna, dzierżący oburącz spory pakiet, owinięty szczelnie szarym papierem i mocno obwiązany sznurami: jeden róg pakietu był naderwany, jakby w celu zbadania jego zawartości. — No, czego pan się guzdrze, inżynierze? — zawołał Kruszyna z wesołą niecierpliwością — otwieraj pan, ręce mi mdleją. — Pakiet był czworokątny, wielkości sporego patefonu i widocznie dość ciężki. — Co? Jak? Co to jest? Po co to? — wybąkał Wilga cofając się zaskoczony, zapominając zamknąć drzwi od mieszkania. W głębi Meteor stał nieruchomo, zmieniony w tak zwany słup soli. — Pan prezes kazał przywieźć tutaj — powiedział Kruszyna, wyraźnie zadowolony z gładko załatwionej sprawy — prezes powiedział, że razem z tą tu dychą ma pan inżynier teraz jedenaście tysięcy sztuk. Aż do soboty. — urwał nagle, spostrzegłszy Martę, która stała nieco z boku. Zwolnił kroku, ale nie mógł się już cofnąć: zwalił ciężko pakiet na stół, pomiędzy resztki wczorajszej uczty, i oparł się na nim obronnie ramionami, jakby pragnąc go osłonić. — Co to? — rzekł ogłupiały — goście? Maleńkie randewu? Ale się pan wybrał! — Ostatnie słowa skierowane były nie wiadomo do kogo, do Wilgi czy do Meteora, zaś na twarzy Kruszyny odbiła się wytężona praca myśli. — Panią to ja skądś znam — rzekł wreszcie. — Aha — przypomniał sobie. — Co ona tu robi? — odwrócił się zdezorientowany do Wilgi. — Słuchaj, Bobuś — zaczął szybko i nerwowo Meteor — to cała historia i nie ma teraz na nią czasu. Dość na tym, że masz trzymać język za zębami. Nikomu, słyszysz, nawet prezesowi. — Meteor podszedł do Kruszyny i schwycił go kurczowo za klapę. — Zrozum, Bobuś, to dla dobra sprawy — mówił tonem żarliwej perswazji. — Dla nas wszystkich. Żeby się cały tachel udał. Jak teraz zaczniemy sobie wszystko wyjaśniać, to łby potracimy. Prezes musi mieć wolną głowę, nie można mu jej niczym zaprzątać, Bobuś, rozumiesz? — Rozumiem — rzekł Kruszyna — ale nie bardzo. Coś w tym jest nie tego. Ja bilety przywiozłem. Cholera! — pokiwał głową kompletnie otumaniony. — Skąd ona się tu wzięła? No, to cześć! — rzucił nagle, zapiął marynarkę i skierował się ku wyjściu. W chwili gdy chciał ująć klamkę, drzwi uchyliły się same, jakby uprzedzając go; otwierały się wolniutko, nieśmiało i w szparze ukazała się najpierw okrągła czapka z trąbką, herbem poczty, a potem spocona, wąsata twarz. Powoli w zwiększającej się szparze stanęła cała postać w rozpiętym mundurze, z wielką torbą na biodrze. Był to zwykły warszawski listonosz: w wyciągniętej do przodu z ostrożną uprzejmością ręce, gestem człowieka, który nie chce przeszkadzać, podawał w przestrzeń pokoju jakieś ofrankowane czasopismo w banderoli, mówiąc stereotypowo: — Prenumerata, panie dyrektorze, nowy numer „Sprzęgła”. — Kruszyna zaczął się cofać do tyłu, jak przed wynurzającym się z ciemności posągiem Komandora. Zapadła cisza, nagła, potwornie ciężka, krótka i brzemienna w grozę. Rozerwał ją krzyk Marty.