— Proszę pana! Proszę pana! — krzyczała przejmująco, zachłystując się szybkością wyrzuconych z siebie słów — po milicję! Milicja! Niech pan ucieka! Pomocy! Po milicję! Po mil.
Ostatni wyraz uwiązł w dłoni Meteora, spadającej na jej usta, drugą ręką Meteor pochwycił ją mocno wpół, cisnąc kurczowo do siebie. Wtedy na wysokości zadania stanął także Kruszyna: tygrysim skokiem osiągnął drzwi, wyciągnął do przodu ramię i szarpnął potężnie ku sobie. Listonosz poszybował na środek pokoju jak wessany przez elektroluks, potknął się i upadł przy stole. Kruszyna przesadził jednym susem korytarzyk, zasunął kotarę, zatrzasnął drzwi od kantoru, a następnie od stołowego. — Genialnie, Bobuś — dyszał ciężko Meteor; puścił Martę, która osunęła się na fotel biała jak ściana. Na czole inżyniera Wilgi widniały grube krople potu, jego blade oczy wyłaziły z orbit jak u olbrzymiej, nadętej z przerażenia żaby. Listonosz gramolił się niezgrabnie, usiadł na podłodze i zaczął mówić cicho, jednostajnie, miarowo: — Panie dyrektorze, przepraszam, ja nie wiedziałem, ja człowiek sumienny, drzwi były otwarte, szukałem pana inżyniera w biurze, chciałem doręczyć osobiście, drzwi były otwarte, pan dyrektor tak ładnie zeszłym razem. myślałem, żeby tak oddać przesyłkę do ręki, drzwi były otwarte. zeszłym razem pan dyrektor częstował mnie wódką. Pająk jestem, Antoni Pająk, pan dyrektor sobie przypomina? — Przestań trzeszczeć! — wrzasnął Kruszyna i listonosz Antoni Pająk zamilkł półżywy ze strachu. — I co teraz? — spytał Meteor; czuł się jak wypatroszony ptak: wydawało mu się, że już nigdy w życiu nie będzie wiedział, co ma uczynić za chwilę. Wilga wyjął chustkę i otarł pot z czoła: w geście tym była zapowiedź nadciągającej histerii, lecz, o dziwo! Nagle coś przeistoczyło się w postawie Wilgi: nieporadna, złamana sylwetka poczęła się prostować, sztywnieć — dawny beznamiętny, opanowany inżynier Albert Wilga ożył, jak gdyby pod wpływem przeciągających huraganowo przez ten pokój wypadków, — Jak tak dalej pójdzie — powiedział z lodowatym humorem — to trzeba będzie się zastanowić nad statutem więziennym i podzielić to mieszkanie na cele. Robert — zwrócił się rozkazująco do Kruszyny — zabieraj go stąd! — wskazał na listonosza Pająka. — Nic nie chcę o nim wiedzieć. Zrób z nim, co chcesz, co uważasz za stosowne, tu on nie może zostać. Dość mam kłopotu z nią. — wskazał na Martę. — I to tu — położył rękę na spoczywającym na stole pakiecie — też lepiej zabierz. Ten lokal już jest spalony. Pojadę sam do prezesa i powiem mu o tym. — Nie! — krzyknął przeraźliwie Meteor: twarz skurczyła mu się w panice na wspomnienie Merynosa, gotów był na wszystko, byle nie na rozmowę ze swym szefem. — Mam pomysł! — zawołał szybko, z nadzieją w głosie. — Irma! Do siebie! — krzyknął rozkazująco: poderwał za rękę Martę z fotela i nagłym, brutalnym ruchem pchnął ją do alkowy, zatrzaskując za nią drzwi na klucz. — Chodźcie — rzekł do Wilgi i Kruszyny. Wyszli we trójkę do kantoru, zamykając za sobą starannie Pająka. Warsztaty były już puste, z garaży dochodziły słabe szmery, za oknem zaczynał się cichy majowy wieczór. — Zrobimy tak — rzekł Meteor, łykając gorączkowo ślinę — tego listonosza unieszkodliwi się. Trudno. — Nie teraz — rzekł chłodno Wilga — wszystko po niedzieli. Jak tamte sprawy załatwią się pomyślnie, to oddamy tych dwoje Kudłatemu. Niech o nich decyduje. Innej rady nie ma. — Racja — rzekł Kruszyna — teraz nie czas na drobnostki. Kudłatemu? — uświadomił sobie naraz, przy spóźnionym refleksie, całą grozę tej propozycji; przypomniał sobie śmierć Kubusia Wirusa i gorący pot zwilżył mu plecy. — Po co od razu Kudłatemu — wyszeptał Kruszyna. — O tym potem — rzekł gorączkowo Meteor — na razie, Bobuś, zabierz tego listonosza do mnie. Zrobimy z niego tłumok i złożymy go u mnie, na górze. Do niedzieli. Prawda? — szukał oczami u Wilgi aprobaty tego rozwiązania. — Słusznie — rzekł Wilga. — I bilety też tam. Tam będzie bezpieczniej. Tu mogą szukać tego listonosza. — Widać było, że pragnie się pozbyć biletów za wszelką cenę. — To znajdą Irmę — zaśmiał się nerwowo Meteor — nie, nie. Bilety nie mogą być tam, gdzie on. Ja mogę w ogóle nie wracać do domu, co tam mam, parę koszul tylko. A z tym listonoszem może być jakaś nieprzewidziana draka i bilety przepadną. Do tego nie można dopuścić — w Meteorze ocknął się przedsiębiorca. — Bilety zawieziemy na Próżną, nie ma rady. Coś już powiemy prezesowi. A Irmę zabiorę jutro rano. Znajdę dla niej jakąś melinę, nie bój się, Aluś, ja mam jeszcze mety w Warszawie. — Racja — rzekł Kruszyna — dobrze mówisz, Jurek.
— Masz parę ludzi ze sobą, Bobuś? — spytał Meteor. — Mam — rzekł Kruszyna — siedzą w chevrolecie. — To już. Idziemy wiązać! — rzekł Meteor i grdyka podskoczyła mu w chudej szyi.
Weszli do pokoju. Na ich widok Antoni Pająk, który stał przy stole w postawie skazanego na śmierć, cofnął się pod ścianę. — Syneczku — rzekł doń Robert Kruszyna podchodząc: pochylił wysuniętą do przodu głowę i wyciągnął przed siebie otwartą dłoń ruchem perswazji. — Syneczku — powtórzył z niedobrym uśmiechem, odsłaniając krótkie, mocne zęby — jak będziesz się zachowywał spokojnie, to nic ci się złego nie stanie. — Panie! — zawołał z nieoczekiwaną godnością Antoni Pająk — uprzedzam pana, że jestem państwowym urzędnikiem pocztowym na służbie! Że za napad na pełniącego służbę funkcjonariusza odpowie pan surowo! — To mówiąc zasłonił się torbą pełną listów, jakby insygnium swego znaczenia. Potężne łapy Kruszyny spadły Pająkowi na kark, zdarły mu z ramion symboliczną torbę i rzuciły w kąt. Listy rozsypały się po podłodze. — Ludzie czekają na te listy! — zawołał wielkim głosem Antoni Pająk — tak nie mooożna! Aaaaarhh! — tłamszony, gardłowy skowyt zakończył to szlachetne wołanie. Na drzwiach alkowy rozległ się oszalały łomot drobnych pięści Marty. — Ręcznik! Firanki! Obrus! — darł się Knuszyna — prędko! — Przysiadł na Pająku, podczas gdy Meteor otworzył drzwi do alkowy, odepchnął gwałtownie Martę i chwycił ją w krępujący uścisk. Wilga wyszarpywał bieliznę pościelową z szafy. Po chwili Antoni Pająk leżał pięknie zakneblowany na podłodze: z białego tłumoka sterczały tylko nogi w beżowych, przewiewnych sandałkach. — Jadę przygotować mieszkanie. Będę na was czekał przed bramą — rzucił Meteor i wyskoczył z pokoju. — Po chwili dał się słyszeć szum motoru rozklekotanej skody i charakterystyczny stukot jej zdezelowanej karoserii. — Wprowadź chevroleta do garażu, to go zniesiemy — rzekł Wilga do Kruszyny, wskazując na opakowanego Pająka. Kruszyna zbiegł na dół. Niebawem mocny warkot buldogowatej ciężarówki, wtaczającej się wolno do garażu, rozległ się pod podłogą warsztatu. Kruszyna wrócił na górę i ciężko stękając przerzucił sobie bezwładnego Pająka przez ramię; oparta ramieniem o framugę drzwi od alkowy Marta zakryła usta ruchem pełnym grozy, jakby powstrzymując okrzyk przerażenia.