Выбрать главу

— Z kuchni nie dobiegł go żaden dźwięk. Inżynier Albert Wilga stał przy zlewie i drżał na całym ciele jak w ataku febry. Ostatnia szansa zawiodła, wraz z odejściem Kruszyny kończyło się wszystko. Sam nie dokona nigdy tego, czego pragnął opętańczo, mimo strachu, przez całą ostatnią dobę. Opanował się, zapalił papierosa i wszedł do alkowy. — Dobrze — rzeki sucho — odwiozę cię. — Wyszli razem z mieszkania i Wilga zamknął je starannie na klucz. Na dole wyprowadził z garażu oliwkowego humbera. Innej maszyny nie było pod ręką.

„Świetny wóz” — pomyślał Geniek Śmigło, przyhamowując lekko na skrzyżowaniu Jasnej i Świętokrzyskiej. Był wczesny, jasny wieczór, sygnały świetlne skrzyżowania grały pięknie, stężonymi kolorami, na tle świeżych murów. Geniek pogładził z uczuciem kierownicę chausso — na: wóz był pusty, zupełnie nowy. Od paru dni Genkowi znów dolegał stłuczony przed pięcioma tygodniami obojczyk; mimo że Geniek wrócił do pracy, używano go raczej do przeprowadzania pustych autobusów z zajezdni do zajezdni lub na wymiany, w miejsce uszkodzonych w kursie wozów. Jazda pustymi autobusami na nie utartych trasach dostarczała specyficznych przyjemności. W długim wnętrzu autobusu pachniało świeżym lakierem, farbą i nowiutkimi obiciami siedzeń z imitacji skóry. Geniek czytał gdzieś, że lotnicy i marynarze wierzą w duszę statku czy samolotu, mówią o swych maszynach czy parowcach, że są dobre lub złośliwe, odważne, przyjazne albo wrogie ludziom. „Z autobusami jest tak samo — pomyślał — mają duszę. Jak ten na przykład. Wyjątkowo sympatyczny wózek”. JecHal wolno, spokojnie, rozglądając się niefrasobliwie na boki spoza przestronnego wizjera przedniej szyby chaussona.

Wyjeżdżając z Jasnej w ulicę Zgoda dostrzegł długi szereg aut osobowych, stojących za dworna trolejbusami przed trójkątnym sercem miasta — placykiem na skrzyżowaniu Brackiej, Szpitalnej i Chmielnej. Ulica była tu wąska, ruch pojazdów duży, miejsce ożywione.

Przejazd zamknięty był na chwilę przez regulujące ruch sygnały, zaś trolejbusy na przystanku czyniły dodatkowy zator. Geniek zwolnił, przyhamował i przystanął tuż za lśniącą piaskowym lakierem warszawą; pomiędzy autobus a jezdnię zdołała się jeszcze wśliznąć malutka dekawka. Lewą stronę zostawił wolną, nie śpiesząc się do zajęcia lepszego w szeregu miejsca i respektując grzecznie przepisy.

Zdarzenia na jezdni mieszczą się w sekundach lub w zgoła dziesiętnych częściach sekundy. Kiedy i jak Geniek Śmigło dostrzegł nadciągające nieszczęście, kiedy zrozumiał w błyskawicznym olśnieniu, co się dzieje czy dziać będzie — tego nie sposób sprecyzować. Przytomność umysłu niektórych ludzi sprawia, że wiedzą oni o ułamek sekundy wcześniej i z nieomylną dokładnością to, co nastąpi za króciutki błysk chwili. Kątem oka Geniek dojrzał lecącą z niedozwoloną szybkością od strony ulicy Sienkiewicza buldogowatą ciężarówkę marki „Chevrolet”: jej płaska, okratowana maska mignęła w lusterku, krótki, krzepki kształt wozu wbił się w wolny pas lewej strony ulicy, gwałcąc wszelkie prawidła ruchu, po czym dało się słyszeć wycie ciągnących się po asfalcie, unieruchomionych opon, chevrolet skapotował gwałtownie, zarzucił szerokim łukiem po chodniku, rozległ się straszny krzyk, chevrolet spiął się w dziwacznym podrzucie jak koń przed przeszkodą i wyrwał, desperacko lawirując, w gęstwę ruszających do przodu pojazdów. Na bruku chodnika, pomiędzy sklepem optycznym a sklepem z bielizną, pozostał trup młodej dziewczyny o odrażająco rozrzuconych nogach.

Wśród uruchomionego odległym sygnałem potoku aut zaczęły się plątać gorączkowo biegnące postacie, powietrze rozebrzmiało krzykiem, tumultem, wołaniem. W ten, rozpaczliwy Hałas wdarło się buczenie potężnego klaksonu. To trąbił Eugeniusz Śmigło. Przez ułamek sekundy zbiegła do serca krew spadła mu zasłoną na oczy, jego zbladła, stężała pod wrażeniem wypadku twarz skurczyła się, uwolnione od mgły przerażenia źrenice zalśniły zimną, straszliwą wściekłością. Kładąc się całym ciałem na kole kierownicy uwolnił autobus z gęstwy pojazdów; potężny kształt chaussona zadygotał z wysiłku i runął z łoskotem do przodu. Włączony klakson ryczał gniewnie jak nieubłagany mściciel. Oczy kierowców i przechodniów rozszerzyły się szaleńczą emocją na widok tego ruszającego w pościg olbrzyma, balkony i okna domów nabiegły gapiami, ulica jakby znieruchomiała. Chausson przewalił się przez skrzyżowanie i ulica spłynęła gęstymi i szybkimi potoczkami tłoczących się ku leżącej dziewczynie ludzi, jak skóra ludzka krwią po cięciu chirurgicznym lancetem.

Po to, aby w tych warunkach dokonać akrobatycznej wolty ciężkim autobusem, trzeba być nie lada kierowcą. Eugeniusz Śmigło był nim, ale nafosforyzowana przerażeniem twarz nad kierownicą buldogowatego chevroleta należała także do doskonałego kierowcy, a ponadto zuchwałego i wyzbytego skrupułów. Resztki alkoholu znikły z czujnego spojrzenia ulicznego drapieżcy, pozostała sama wola walki i ujścia pościgowi za wszelką cenę. Albowiem szofer Kitwaszewski wiedział dobrze, że tak czy inaczej pościg za nim już się rozpoczął, nie wiedział tylko kto, jak i na czym go goni. Jednym naciśnięciem gazu przeskoczył zamknięte czerwonym światłem Aleje Jerozolimskie, klucząc pomiędzy hamującymi zgrzytliwie tramwajami, i rzucił się w Kruczą. Przeciął mu drogę wynurzający się z Nowogrodzkiej powolnie pykający ciągnik z trzema przyczepami; w ogarniętym walką umyśle Kitwaszewskiego błysła przez ułamek sekundy rozpaczliwa konieczność rozjechania przyczep. Powściągnął się jednak i zwolnił. „W dechę! — pomyślał w panice, wychylając się z szoferki i chwytając jednym spojrzeniem zamknięte za nim sznurem pojazdów Aleje Jerozolimskie — teraz piorunem na Wilczą!” Nie zdążył nawet doprowadzić tej myśli do końca, gdy z poprzecznej rzeki ulicznego ruchu rozległ się ryk potężnego klaksonu i z rzeki tej wynurzył się niepojętym sposobem autobus, prujący w poprzek nurt jezdni jak łeb czerwono-kremowego wieloryba. „Gonią na chaussonie. Na pewno milicja w środku” — pomyślał Kitwaszewski i zły uśmiech odchylił mu górną wargę nad łyskającymi zębami. Wparł się w ciemność szoferki, nacisnął gaz i objecHal, akrobatycznym skrętem ostatnią przyczepę, powodując karkołomne zarzucenie nadjeżdżającego z przeciwnej strony trolejbusu. Z trolejbusu wychylił się blady jak śmierć kierowca i trząsł rękami za umykającym w głąb Kruczej Kitwaszewskim. W ułamek sekundy potem kierowca trolejbusu musiał błyskawicznie cofnąć głowę, chroniąc ją przed lecącym jak tornado chaussonem, który otarł się nieomal o zdrętwiały ze zgrozy trolejbus. „W wąskie ulice! — tłukło się po głowie Kitwaszewskiego — tam go wykołuję, drania!” Nagłym wirażem omiótł narożnik Hożej, zarzucając głęboko tylnymi kołami na chodnik: zatrzymujący się na odgłos rozpętanych motorów przechodnie aż przysiedli z przerażenia, widząc, jak tył chevroleta przepływa o milimetry od ściany narożnego domu, lecz nie zdążyli jeszcze unieść przygiętych paniczną emocją korpusów, gdy długa, czerwono-kremowa masa chaussona wwaliła się na wiraż z łoskotem szyb w oknach. Autobus jakby się wygiął czarodziejskim sposobem i opłynął zakręt, tak że niektórzy przechodnie na Kruczej przetarli oczy w oszołomieniu i przysięgali potem, iż widzieli gumowy autobus, zwijający się w fantastyczne elipsy jak szale w rękach chińskich tancerzy. „Pcha mnie w wąskie ulice, sukinsyn!” — zgrzytnął Geniek Śmigło: czuł się w tej chwili wrośnięty w autobus każdym nerwem, wydawało mu się, że to ogromne cielsko wozu zdolne jest do gimnastycznych poruszeń według jego woli. Ślepa furia ustąpiła w nim miejsca stalowym, zatrzaśniętym jak kajdanki decyzjom. „Nie pryśnie!” — myślał Geniek i sama zawziętość wypełniła mu twarz od nastroszonych wąsików po przymrużone bolesnym napięciem oczy. Tył chevroleta mignął w kotłowisku Marszałkowskiej. Geniek włączył rozdzierający klakson i gdy chevrolet, siejąc popłoch, zatoczył karkołomny łuk wokół skrzyżowania Poznańskiej i Hożej, potężny chausson w ułamek sekundy potem wypełnił to samo skrzyżowanie, zmiatając cały ruch uliczny pod ściany domów. Upiorna chwila ciszy, a w chwilę potem popłoch i zamieszanie ciągnęły się w kilwaterze tego niesamowitego pościgu jak w rozbełtanej śrubą transatlantyku wodzie. Mokry strach dławił Kitwaszewskiego, gdy tylko ryk autobusowego klaksonu wypełniał ulicę, rozdzierał szum motoru i dygot pędzącego wozu: ten klakson, potężny jak bojowe surmy i niosący daleko wieść o czymś niezwykłym, miał swoją dobrą stronę, gdyż otwierał przed nim drogę, lecz jednocześnie donosił, że ktoś tam z tyłu wczepił się w jego, Kitwaszewskiego, przeznaczenie mocnymi zębami i pazurami i nie ustąpi, póki nie zwycięży lub nie zginie. I chociaż Kitwaszewski był człowiekiem uszytym z najodporniejszych materiałów, to przecież ten ryk rozżartej pogoni pruł w nim szczelną impregnację odwagi, niecił popłoch w sercu, mieszał myśl, przyciemniał widzenie, suszył gardło ze śliny i wilżył kroplistym potem całe ciało. „Leci po rogach jak szatan! — pomyślał z udręką — może go tak na szybkość?” Przed nim rozciągała się zawiła siatka uliczek, w których szybkość groziła katastrofą temu przede wszystkim, kto by się do mej uciekł. Przyhamował z dzikim gwizdem opon i nagle, nieoczekiwanie obracając wóz w miejscu jak na upiornej, filmowej grotesce, wystrzelił w Piękną, w stronę MDM-u. Zmylony autobus wpadł w Lwowską. Geniek zaklął plugawo, zawisł na hamulcu, jak w transie wrzucił tylny bieg, cofnął chaussona o parę metrów, zmienił błyskawicznie biegi i wbił się w Piękną. Tył ciężarówki rozmazał się już zupełnie w perspektywie ulicy, rozpacz skrzywiła wargi Genka, wparł się nogą w gaz, a nasadą prawej dłoni w klakson i pomknął jak rozjuszony słoń. Poza szybami autobusu przesuwały się odrętwiałe ulice, nienaturalne jak szum w uszach podczas szaleńczej jazdy. Zator z trolejbusów na rogu Mokotowskiej wyłonił znów tył ciężarówki przed rozpalonymi, poszukującymi oczami Genka. Smagnięty rykiem klaksonu chevrolet rzucił się między trolejbusy i pomknął ku Alejom. Geniek zamknął oczy i wykonał dwa natchnione zamachy kołem kierownicy: jeden ostro w lewo, drugi ostro w prawo. Wielki chausson przeleciał, jakby nagle zmieniony różdżką magiczną w zeppelin, ponad trawnikiem placyku i wsunął się miękkim pędem w Piękną. Nadjeżdżające od strony Belwederu auta osobowe na skręcie przy Alejach stłoczyły się bezładnie w przerażoną gromadkę na widok wybuchającej z Pięknej obłąkanej gonitwy — Tu się od niego nie odsądzę na szybkość — wyszeptał zbielałymi wargami Kitwaszewski — tylko na szosie — Jak go teraz zastawić? — wykrzyknął drżący widocznym już zwycięstwem Geniek. Żelazna lora buldogowatego chevroleta zbliżała się coraz bardziej pod wytężonym naporem pościgu, widział już wyraźnie naderwany, łopoczący brezent budy. Plac Trzech Krzyży przeleciał jak złuda, jak wyrzucona siłą odśrodkową gondola karuzeli ciężarówka opłynęła ożywiony narożnik Nowego Światu z uczepionym na niewidzialnym holu, o sto metrów z tyłu, ogromnym autobusem. Na wiadukcie i na moście nie było dużego ruchu. Geniek poczuł, jak nerwy i żyły wydłużają mu się i łączą z przewodami silnika i spojeniami podwozia „To dobry wóz — myślał gorączkowo — kochany wóz. Ma duszę! Teraz nie zawiedzie” Ostry skręt przy zejściu z alei Waszyngtona przy Francuskiej ku nadwiślańskiemu bulwarowi, który zwrotny chevrolet pokonał przy pomocy samobójczego niemal salta, zdawał się nie do pokonania dla autobusu przez ułamek sekundy wydawało się, ze wiraż ten wysadzi chaussona w powietrze. „To koniec” — zapaliło się w zdrętwiałym mózgu Genka, tu był kres wszelkich możliwości. Lecz nie — nie wytracając prawie szybkości autobus, obdarzony duszą, zwinął się w niesamowitym kołowrocie jak kolorowy, dziecięcy bąk, i stoczył się ku Wiśle. Twarz wychylonego z szoferki Kitwaszewskiego ścięła się w szoku obłędnej tępoty „Jak on to zrobił!? — skakało mu w mózgu — nie! To chyba sen!” Konwulsyjne drgawki pokryły mu policzki i powieki, uniósł się niemal z siedzenia i wbił prawą piętę aż do dechy. Silnik chevroleta zachrobotał złym pomrukiem wyciskanej za wszelką cenę osiemdziesiątki, buldogowaty kształt leciał przez ciepłe, ciemne powietrze. Z tyłu, w pudle ciężkiego chaussona Geniek Śmigło modlił się — Teraz! Kochany! Najdroższy! Teraz! Tylko ty możesz! — przemawiał do martwego przedmiotu, który ożył naraz w jego rękach, żył jego sercem, mózgiem, unerwieniem. Autobus dygotał w śmiertelnym wysiłku, co w silniku zdawało się nabrzmiewać jak w karku mocarnego atlety, zrywającego się do ostatniej rundy — No! — dyszał ciężko Kitwaszewski w ciemnościach szoferki — no, jeszcze trochę! Odsuwamy się, już, odrywamy! — Kochany! — błagał Geniek — mój! — Nieuchwytna granica zmagania, o której nigdy nie wiadomo, gdzie i kiedy się kończy, napięła się na równym asfalcie Miedzeszyńskiego Wału. Jeszcze moment i jak w pojedynku na rękę gdy po długich minutach równorzędności jeden z walczących naderwie nieugiętość przeciwnej dłoni, tak ciężki, czerwono-kremowy chausson metr za metrem, dysząc ostatnim spięciem sił, zbliżał się do pędzącej ciężarówki. Metr za metrem, wolno, nieustępliwie, w straszliwej, ostatniej walce. Po czym rozległ się skowyt hamulców, buldogowaty chevrolet pośliznął się długim, wielometrowym pasmem na lustrze szosy jak rozpędzony chłopak na ślizgawce z kałuży przed szkołą, zarzucił kilka razy na strony w poprzek szosy z błyskawicznie otwartej szoferki wyskoczyła jakaś ciemna postać, uciekająca ku czarnym, grząskim zrębom wiślanego brzegu. Geniek Śmigło zahamował z szatańską zręcznością i skoczył z wozu w dół W prawej dłoni trzymał potężny francuski klucz. Zbiegł kilka kroków po urwistym nasypie i przystanął dysząc ciężko. Seledynówy wieczór kładł się mgławymi smugami, wraz z cykaniem świerszczy, na nadrzeczne kępy i krzewy. Wokół ciągnęły się ciemne, szumiące łęgi, wartki nurt wiosennej Wisły lśnił i ciemniał w dole. Brodząc po świeżej, mokrej trawie i wilgotnym piasku, wrócił bezradnie na górę. Od strony Kępy Gocławskiej i lotniska Aeroklubu widać było nieliczne światła w prawo, po drugiej stronie rzeki, jarzyło się wielkie miasto na tle fioletowego nieba, migocące milionem cieni wśród miliona świateł i przekreślone krechą ogromnego wieżowca pośrodku. Pomiędzy Genkiem a miastem nie sposób było odnaleźć nikogo.