Выбрать главу

Uwolniony z knebla Antoni Pająk trząsł długo głową w nieprzytomnym tiku był oszołomiony tysiącem uderzeń bezwładnej czaszki o żelazną podłogę platformy podczas szaleńczej jazdy, tępy ból łamał mu dotkliwie poobijane na wirażach ciało — Milicjaaaa! — wybełkotał pierwsze słowo.

— Panie starszy? — spytał gorączkowo Geniek — co to wszystko znaczy, jak pragnę żyć? Kto pana tak urządził? — Milicjaaaa! — histeryzował na dobre Pająk — pomoooocy! — darł się na całe gardło — Kolego — mitygował go błagalnie Geniek — popatrz, ja też mam mundurek! Ty masz mundurek i ja mam mundurek. — Nie wiedział, jak rozmawiać z tym opętanym strachem i bólem człowiekiem, jąkał się bezmyślnie. Pomógł mu podnieść się i wyjść z platformy na szosę. Ujrzawszy łagodny krajobraz wieczorny Pająk uspokoił się trochę. — Papieroooosa — wyjąkał. Geniek podał mu paczkę „Giewontów” i zapałki. Pająk zapalił, zaciągnął się chciwie i rzekł pewniejszym tonem, trzęsąc rękami: — Na milicję, panie szofer! Tam jest jedna dziewczyna! Ci łobuzi, którzy mnie tak. ją chyba zamordują! — Gdzie? — wrzasnął Geniek. — Ja pokażę! — wrzasnął Pająk i znów zaczął drżeć na całym ciele. Odwrócił się od Genka i oparł czoło o kant platformy. — Co zrobić? Co zrobić? — szeptał Genick. Wskoczył raz jeszcze na platformę chevroleta w poszukiwaniu liny i grzebiąc w ciemnościach wydobył jakąś ciężką paczkę. Wyciągnął ją na mdłe światło Wału Miedzeszyńskiego: był to starannie, szczelnie opakowany i obwiązany pakiet wielkości patefonu. Co to może być? — zainteresował się Geniek; dostrzegł naderwany róg, rozchylił go, zanurzył rękę i wyciągnął bloczek podłużnych kartoników w banderoli. — „Forsa? — przemknęło mu przez zgorączkowany mózg. Nie. Za wąskie”. Zapałki leciały mu z rąk, gdy je zapalał, w żółtym płomyczku zdołał odczytać na kartoniku słowa: „Polska-Węgry”. Serce zaczęło mu bić gwałtownie — nie trzeba było wyjaśnień. Tysiąc mętnych rozeznań skłębiło mu się pod czaszką. „Dlatego, jechany, tak wyrywał! — zajaśniało mu w głowie wielkim zrozumieniem — nie mógł dać się złapać. Afera biletowa. Niedzielny mecz! Coś dla nas!” Geniek Śmigło był przytomny — w warszawskim języku przymiotnik ten oznacza najszybszą zdolność kojarzenia, czyli najwyższą klasę intelektualną. — Siadaj pan! — zawołał do Pająka — jedziemy! — Zgasił światła w autobusie i zamknął starannie motor, po czym otworzył szoferkę chevroleta. „Za dwadzieścia minut muszę tu być z powrotem po wóz” — pomyślał. — Tu, na Saskiej, jest komisariat — zaczął znowu Pająk. — Kolego — powiedział Genick — nie bój nic. Zaraz będziesz składał zeznania.

Po siedmiu minutach buldogowaty chevrolet wjeżdżał ostrożnie w ulicę Wiejską. Antoni Pająk, nauczony bogatym doświadczeniem tego wieczoru, nie pytał już o nic.

O, bramy warszawskie!

Każde wielkie miasto ma w swej architekturze szczegół pewien, temu tylko miastu właściwy, w nim tylko urastający do obyczajowego symbolu. Nie znaczy to wcale, że dany motyw odnaleźć można w tym mieście wyłącznie. Dachy, na przykład, są w każdym mieście, a przecież w Paryżu nabierają jakiegoś specjalnego wyrazu, określają życie, zdarzenia, nastroje, istnieje cała o nich literatura, im poświęcona sztuka. W Warszawie szczegółem takim jest brama. Czyż nie ma kamienic z bramami poza Warszawą? Są. Chyba wszędzie, lecz tylko w Warszawie brania domu określiła jakoś życie kilku pokoleń.

O, bramy warszawskie! Cóż mogę wam teraz poświęcić, ja, szukający ledwie uchwytnych cieniów kronikarz? Garść chaotycznych wspomnień. Nie z mego ołówka spłynąć mogą poważne, czcigodne o was rozprawy. Wiem tylko, że w waszym chłodnym półmroku, wśród waszych śmiesznych i pretensjonalnych sztukaterii i pseudorenesansowych gzymsów odnajdywaliśmy nasze Dzikie Pola. My, chłopcy z pięter, nasze pierwsze siniaki i pierwszą krew z nosa, pierwszy hazard i zapamiętanie w grze w chowanego, w czarnego luda, w siódemkę. Później odnajdywaliśmy na waszych ścianach pierwszy gryzący humor nieprzyzwoitych napisów, jeszcze później szukaliśmy pierwszej wiedzy o dorosłym życiu w ciemnościach waszych katów, za żelaznymi, dębowymi lub szklanymi drzwiami, poznając tam pierwszy zawrót głowy po pierwszym papierosie, pierwsze starannie skrywane obrzydzenie po pierwszym hauście wódki, pierwszą słodycz po pierwszym pocałunku. Jeszcze później byłyście świadkami, o, bramy warszawskie! naszych westchnień i wyznań, naszych werterowskich rozpaczy i zaklęć, jakich pełne były długie, nocne rozmowy po powrocie z kina czy z wieczorynki, gdy ręka długo spoczywała na dzwonku, nie naciskając go w obawie przed przedwczesną interwencją stróża — tego rozespanego Neptuna bram warszawskich, wynurzającego się z ciemnego niebytu w zbroi z kożucha. Nie zawsze też byłyście sceną lekkoskrzydłych fars wielkomiejskich i beztroskich popisów farmazonów, sprzedających w waszym cieniu sztuczne brylanty naiwnym wieśniakom. Zdarzyło się wam osłonić swoim mrokiem niejedną tragedię, niejeden błysk noża gasł w waszych odmętach, niejeden straszliwy krzyk odbił się w was echem, zagłuszając chlust kwasu solnego wyżerającego oczy niewiernego kochanka, niejeden cichy jęk osuwającej się ofiary rozległ się wraz z brzękiem spadającej na wasz bruk flaszki po octowej esencji. Aż nadszedł czas, gdy stałyście się ostatnim schronieniem w walce ulicznej, kiedy płytki wasz tunelik stanowił nieraz błogosławieństwo dla kluczącego i uciekającego przed tępą przemocą goniących zbirów. I jak wszystko w tym dziwnym mieście, tak wy, bramy warszawskie, wkroczyłyście wprost z śmieszności i nędz, w najszczytniejsze bohaterstwo bez póz, koturnów i wzniosłych słów, raczej z lekko wulgarnym krzykiem, tak jak to się czyni w Warszawie.

Juliusz Kalodont wrócił w południe do domu i zbliżył się do kanapy, na której leżał Halski, dziwacznie odziany w za małe, za krótkie i za wąskie szaty.

— Panie doktorze — powiedział uprzedzając wszelkie pytania — powiem panu coś, w co pan nie uwierzy.

— Marta wróciła! Jest tu? — krzyknął Halski unosząc się na łokciu.

— Nie — Kalodont spuścił wzrok: bał się, że to, co powie, będzie błazeńskie, nieprzekonywające, zakrawające na żart wobec tego okrzyku. — Wieczorem — rzekł wreszcie — zobaczy się pan ze ZŁYM.

Halski usiadł na kanapie. — Nie wstyd się panu nabijać z chorego człowieka? — rzekł z wyrzutem.

— Mówię prawdę — rzekł Kalodont tak prosto i tak bezradnie, że Halski skoczył na równe nogi po ty, by za chwilę opaść z grymasem bólu na brzeg kanapy. Daleko mu było jeszcze do sprężystości mięśni, koniecznej przy tak gwałtownych reakcjach.

Wieczorem doktor Witold Halski siedział w kiosku Juliusza Kalodonta i odpowiadał na opryskliwe uwagi klientów, którzy wyrażali się mało życzliwie o nieobecnym kierowniku tego przedsiębiorstwa. — Mogę panu dać „Przyjaciółkę” — mówił do jakiegoś cholerycznego nabywcy w skórzanej wiatrówce — bo nie wiem, gdzie leży „Przegląd Chemigraficzny”, a tego pana, co sprzedaje, na razie nie ma. Wyszedł kupić masło. — Przyjaciółkę mam w domu — denerwował się człowiek w skórze — a papierową każ się pan wypchać temu, co schodzi z posterunku po masło i lekceważy klientów. — Zanim się oddalił, rzucił jeszcze kilka zelżywych napomknień o panu Juliuszu Kalodoncie.

Kalodont przybiegł po półgodzinie i rzekł, oddychając szybko: — Już. Niech pan idzie. Hoża jedenaście. Czeka na pana w bramie! — Serce uderzyło Halskiemu o żebra: teraz, kiedy ta nie do wiary fantastyka ostatnich miesięcy i dzisiejsze, na pozór blagierskie oświadczenie Kalodonta miały się stać prawdą, realnym faktem, konkretną rzeczywistością, dotykalnym człowiekiem — teraz uwierzył nagle i bez żadnych roztrząsali czy uzasadnień. Poczuł emocję, dostarczającą nieoczekiwanych sił wycieńczonemu organizmowi. — A co z Martą? — zgasił w sobie natychmiast radość pytaniem, które było monotonnym refrenem całego dnia.