Łatwiej jednak było ulegać emocjom, niż osiągnąć bramę przy ulicy Hożej. Odległość była nazbyt bliska, aby czymkolwiek jechać, dostatecznie jednak daleka, by stanowić dla Halskiego morderczą wyprawę. Ruszył wolno z kiosku, odprowadzany pełnym obaw spojrzeniem Kalodonta, opierając się ostrożnie na jednej z jego lasek. Gdy po piętnastu minutach dobił do oznaczonej bramy, czuł się jak po za gorącej kąpieli.
Serce biło mu nieregularnie i dusząco, czuł pulsowanie w skroniach i ból w krzyżu; wilgotna słabość spowijała całe ciało jak mokry ręcznik. Zatrzymał się na chwilę, odetchnął głęboko, oparty ręką o mur, wreszcie przekroczył żelazny próg bramy.
Była to stara brama: ciemnawa i odrapana, woniejąca zapuszczoną klatką frontowych schodów, starym drzewem poręczy, kocimi odchodami. Umieszczona wysoko, słaba żarówka źle i mętnie oświetlała sklepienie, w dole snuły się poblaski padające tu z okien oficyn w podwórzu. Pogięta, blaszana skrzynka pocztowa, oszklona tablica z listą lokatorów, kilka administracyjnych obwieszczeń, odarte z farby i tynków stiuki zacierały się w mgle półokrągłego sklepienia, w głębi jaśniała czworokątna szyba mieszkania dozorcy. Odrzwia z grubego drzewa, krzywe i wydłużone, połatane były żelazną blachą, jedno ich skrzydło, zamknięte, rzucało głęboki cień na wnętrze bramy, podczas gdy drugie, otwarte, wpuszczało wątłe światła uliczne; w ten sposób wnętrze bramy rozbite było w skomplikowanej grze czarniejszych i jaśniejszych pasm i rozwidnień jak kunsztownie podzielona światłocieniem scena.
Brama była pusta. Halski stanął niepewnie na środku, oparty o laskę, i rozglądał się z uwagą wokoło. W tym zawiłym półmroku bardziej wyczuwał, niż dostrzegał pustkę; tysiące wątpliwości i zgryzot zrodziły się w nim natychmiast. Wyjrzał na podwórze, było również puste, upstrzone światłami mieszkań, z których przez otwarte okna dobiegały odgłosy krzątających się przed kolacją gospodyń. Wrócił do bramy i przystanął zafrapowany melodią rozbrzmiewającą niezbyt głośno, lecz wyraźnie, z jakiegoś radia w jednym z tych okien. Była to dziwaczna melodia, a raczej melodyjka: przykuwająca, wiążąca, chociaż cicha i nie narzucająca się uwadze, raczej drążąca uwagę gdzieś pod pokładami świadomości słuchacza, który nie zdaje sobie sprawy, że słucha, i to jak słucha; szybki walczyk zmieniał niepokojąco takt, przechodząc co chwila w szybciutkiego foxtrota, brzmiał bardzo skocznie, wręcz podrywająco, a zarazem przeraźliwie smutno, ze zdumiewającą melancholią, jaka lęgnie się w wielkich miastach, na ulicach i w jego studniastych, wielkomiejskich podwórkach. Halski cofał się powoli, urzeczony tą melodyjką; gdy doszedł w ten sposób do środka mrocznożółtawej bramy, odwrócił się wolno, aby wyjść na ulicę. Jego rozszerzone z zaskoczenia źrenice nie doszły jednak do prostokątnej, jasnej plamy otwartej części odrzwi: po drodze u więzły w najciemniejszym kącie bramy, w którym jarzyła się para świetlistych, białych oczu jakby zawieszonych w próżni, bytujących w oderwaniu od nie istniejącej twarzy, głowy, postaci. Po sekundzie wahania Halski postąpił krok ku tym oczom; trzymały go one na uwięzi, czuł się jak lotnik, który wpadł w krąg nieprzyjacielskich reflektorów i nie może się wyswobodzić z ich białego, świetlistego uścisku.
— Pana tu przecież nie było? — rzekł cicho; było to pytanie najmniej w tej chwili ważne, a najbardziej dręczące.
— Byłem. Cały czas — rzekł ZŁY równie cicho. Były to pierwsze słowa tego człowieka, jakie usłyszał Halski; poczuł silne wypieki na policzkach i łomot własnego serca — tak sobie bowiem zawsze wyobrażał jego głos i akcent: niski, mocny, dźwięczny, pełen intonacji w rozciągniętej z kozacko pogardliwą manierą na pierwszej sylabie słowa „byłem”. Jednocześnie owa drżąca muzyczka z podwórza nasiliła się jakby, wchodziła między nich w żółtawy półmrok bramy, owijała ich jak namalowane na sfałdowanym płótnie tło jarmarcznego fotografa: jej nostalgiczna skoczność nie zagłuszała niczego, zaś wyjaskrawiała niesamowicie wszystko dokoła — tę bramę, ten półmrok, te oczy, te słowa.
— Gdzie jest Marta? — spytał twardo Halski; wraz z tym imieniem padającym w ciemność poczuł, jak ustępuje zeń trwożna emocja: uświadomił sobie nieodwołalną hierarchię ważności spraw.
— Dlaczego pan jej nie szuka? — rzekł ZŁY. Jakieś nieładne, niedopuszczalne szyderstwo tkwiło w tym pytaniu, które spowodowało, że reflektory białych oczu jakby przygasły, stropione nagłym wstydem.
— Ledwie trzymam się na nogach. — rzekł cicho Halski. — Ja wiem, że powinienem. — oparł się ciężko ramieniem o ścianę; melodyjka jakby straciła na swej smutnej dynamice, przeszła w obmierzłe i rozlazłe, tandetnie ckliwe solo skrzypcowe. Białe oczy nie drgnęły z miejsca, podtrzymująca, pomocna ręka nie wynurzyła się Halskiemu z ciemności.
— To po co pan wyłaził ze szpitala? — padło bezlitośnie.
— To było moim obowiązkiem — rzekł Halski — a zresztą. — podniósł głos — nie potrzebuję się tłumaczyć przed panem.
— Jasne. Nie potrzebuje pan. Ma pan prawo.
— Niech pan posłucha — Halski oderwał się od ściany i uczynił krok naprzód. — Nikt z nas dwóch nie ma żadnych praw do tej dziewczyny. Nikt. Ani pan, ani ja.
— Ani pan? — białe oczy jarzyły się identycznie jak przed chwilą, lecz w niskim, dźwięcznym głosie drgnęła ledwie dosłyszalna nadzieja.
— Ani ja — rzekł stanowczo Halski. — Kto może mieć jakieś prawa do Marty? Te prawa — dodał ostrożnie — będziemy sobie teraz zdobywać. Właśnie teraz.
— Ale pan ją kocha? — niski, dźwięczny głos z cienia nabrał chropawej zaczepności — prawda? Niech pan powie.
Z gasnącej muzyczki wyskoczyło naraz z zabawnym smutkiem solo klarnetowe i zabrzmiało jak pojękiwania tragicznego klowna. „Czy ta płyta nie skończy się nigdy? — pomyślał Halski, bliski rozpaczy — czy ja ją kocham? Czy ją kocham? tak silnie i prawdziwie, że mogę to poświadczyć w tej bramie, w tych ciemnościach, na tle tej melodii, wobec tych oczu? Takie przyświadczenia mają moc cyrografu, pisane są własną krwią, ich odpowiedzialność nasiąka czymś najcenniejszym jak bandaż na broczącej ranie. Tu nie ma żartów, tu nie wystarczą słowa, jakże łatwo wypowiadane wobec Olimpii, Kolanki, Kalodonta, nawet samego siebie. Tu trzeba poprzeć słowo gotowością na wszystko. Tu stoi człowiek, który ma prawo do rzeczy ostatecznych i jest w stanie czynić takie rzeczy. Boże! czy ta płyta nie skończy się nigdy?” W muzyce szalała perkusja, wybijająca z zapamiętałą siłą podrywający rytm.
— Kocham ją — rzekł Halski.
Białe oczy zgasły. — Panie Halski — rozległ się bardzo niski chropowaty głos z kąta — czy pan wie, że pan może już zostać w tej bramie? Zdarzają się takie rzeczy ludziom, którzy zbyt wcześnie wstają z łóżka po ciężkiej chorobie.
— Wiem — rzekł spokojnie Halski — ale dlaczego pan jej nie szuka?
W tej chwili do bramy wbiegł jakiś chłopak gwiżdżąc rozgłośnie. Wpadł na Halskiego, przystanął na moment, mruknął: — Przepraszam. — wyminął go i pobiegł ku podwórzu, oglądając się za siebie, w bramę. Halski poczuł, jak jakaś ręka pociąga go delikatnie z osmużonego światłem ulicznym przejścia w ciemność kąta. — Stoi pan w przejściu — posłyszał bardzo cichy głos. Rozejrzał się za oczami, lecz oczu przy nim nie było, natomiast łysnęła na sekundę zapałka i rozżarzył się ognik papierosa, dobywający czerwonawe kontury twarzy z ciemności. — Chce pan zapalić? — zapyta! ZŁY. — Chcę — rzekł Halski i wyciągnął rękę po papierosa.