— Szukam jej — rzekł ZŁY — byłem dziś cały dzień na ciuchach. Dusiłem takiego jednego kombinatora, sprzedawcę plamozników, wie pan, jednego z tych przy rozkładanych sklepikach. On wie, co się tam dzieje, ale tym razem nie umiał mi nic powiedzieć. Wczoraj był duży ruch na placu.
Melodia urwała się. „Jaka to była długa płyta” — pomyślał Halski i poczuł ostry żal, że się skończyła. Z każdą chwilą coraz bardziej brakowało mu tej muzyczki, jak nagle zasmakowanego narkotyku.
— Wiedziałem, że ten ślad z ciuchów będzie niepewny, i dlatego chciałem się z panem spotkać — ciągnął ZŁY. — Co dwie głowy, to nie jedna.
— Pan ją kocha? — spytał nagle Halski, ostro i niegrzecznie.
Białe oczy rozjarzyły się niebezpiecznie tuż przy twarzy Halskiego. — Nie pański zasrany interes — rzekł wulgarnie ZŁY.
— Nie mój? — zdziwił się głupio Halski. — Zresztą dobrze. Nie mówmy o tym.
— Mówmy — rzekł ZŁY ze sztuczną niedbałością, która najwięcej kosztuje. — Dlaczego mamy nie mówić? Widzi pan, ja tak nie potrafię. Dla mnie miłość to wtedy, jak bierze się dziewczynę za coś i do łóżka. Nie znam się na innych rzeczach.
— To chyba dlatego wystawał pan po nocach przed bramą Frascati, bo się pan nie zna na innych rzeczach — w głosie Halskiego była serdeczna, ciepła, ujmująca ironia. — Jak pan nie umie kłamać.
— Wystawałem — rzekł ZŁY i jakby mgiełka przysłoniła mu na ułamek sekundy świetlistość oczu — nie mam zamiaru kłamać. Lubię tę dziewczynę i włóczę się po nocach po Warszawie. Dlaczego miałem nie wystawać.
— Tak właśnie zaczyna się miłość.
— Możliwe. Ale miłość to co innego. To całowanie się, ślub, różne inne rzeczy. Jakieś takie bardziej do ręki. A to? Sam nie wiem, co to takiego.
— A mimo to chce mi pan pomóc w szukaniu tej dziewczyny? — zapytał drżącym z napięcia głosem Halski. Wraz z tymi słowami coś przesuwało się niewidocznie, lecz bardzo wyraźnie, w ciemnościach bramy rodził się nowy układ stosunków, nowy stan faktyczny. Chwilę trwała ciężka, przygniatająca cisza, pieczętowana rozżarzającymi się purpurowo ognikami chciwie palonych papierosów.
— Chcę — rzekł z prostotą ZŁY. Głos zmiękł mu, znikły zeń resztki zaczepności. — Co dwie głowy, to nie jedna — powtórzył bezmyślnie. — Po to się z panem spotkałem.
— Pan w ogóle potrzebuje sprzymierzeńca — zaatakował Halski, odrzucając papierosa. Oddech rwał mu się w piersiach z podniecenia.
— Potrzebuję. Stale — przyznał ZŁY. — Chociaż mam za sobą pana Kalodonta i innych.
— Wie pan — zaczął żarliwie Halski. — Ja od tak dawna myślę o panu, panie. Jak panu na imię?
— Heniek — rzekł po prostu, bez żadnej pozy ZŁY.
Halski zawaHal się: było to tak zwykłe i pospolite, to imię i ten sposób, w jaki zostało wypowiedziane, że coś załamało się w jego koncepcji. — Pan potrzebuje sprzymierzeńca — zaczął znów, lecz z mniejszym zapałem; nie mógł jakoś odnaleźć i zebrać tych wszystkich słów, które z taką swadą wykrzykiwał wobec Kolanki. Rzeczywistość odbarwiała i zubożała tamte tyrady, a jednocześnie wnosiła cierpki smak namacalności, którego nigdy nie było w wizjach, rozmyślaniach i rozmowach o ZŁYM. — Zwłaszcza w tej sytuacji — ożywił się naraz Halski. — Ten Dziarski chce pana mieć za wszelką cenę.
— Nie będzie mnie miał — rzekł lekceważąco ZŁY. — A zresztą. co ja mu zrobiłem? Ja nie popełniłem nic z tych rzeczy, o które mnie oskarżają.
— Wiem — rzekł Halski; poczuł, że wraca mu żarliwe przejęcie się tym wszystkim — wiem. Ja jestem po pana stronie. Jestem z panem. Ten Dziarski chciał mnie przyciągnąć, mówił Kolance, że ja się znam na panu, że pana odkryłem. To prawda. Ja pierwszy zorientowałem się w tym, co pan robi. I jestem po pana stronie od początku. — Żarliwość tych słów tak była przekonująca, że białe, rozjarzone oczy złagodniały, ściemniały. — Zresztą — dodał z przejęciem Halski — zawdzięczam panu życie. Odwiózł mnie pan wtedy do szpitala.
— Nie! — szarpnął się ZŁY, powstrzymując jakby siłą cisnące mu się na usta słowa.
— Jak to. nie? — rzekł niepewnie Halski. Trudno mu było w tej chwili grać, udawać. Wiedział dobrze, że to nie ZŁY przywiózł go do szpitala.
— Nie, nie i nie! — rzekł z rozdrażnieniem ZŁY, w głosie jego była najzwyklejsza kłótliwość człowieka, który nie ma racji i wie o tym — nic mi pan nie zawdzięcza. Zjawiłem się o kilka chwil za późno. Zresztą. nie wiedziałem, że to właśnie pana leją. To był przypadek, że się nad panem pochyliłem. Musiałem zaraz pryskać, gdyż ktoś nadchodził z tyłu. Ten, który odwiózł pana do szpitala — w głosie ZŁEGO zabrzmiała ulga.
Halski uśmiechnął się w ciemnościach: teraz nic już nie stało na drodze do przyjaźni.
— A kto to był ten facet? — spytał tonem wspólnika.
— Sam chciałbym wiedzieć — rzekł ZŁY — jakiś facet w meloniku. Kalodont z nim rozmawiał i też nie wie, kto to jest. Musi być duży kozak.
Halski westchnął ciężko i oparł się o ścianę. — Co panu jest? — zaniepokoił się ZŁY. — Źle się czuję — rzekł niepewnie Halski. Z ciemnego kąta oderwała się postać, dopadła jednym skokiem małej ławeczki przed mieszkaniem dozorcy, uniosła ją i nieuchwytnie szybkim ruchem postawiła koło Halskiego. — Dziękuję — wyszeptał Halski, siadając ciężko: mimo nagłej słabości na bladą, spoconą twarz wypłynął mu uśmiech uznania dla piekielnej zręczności ruchów tej niewysokiej, ciemnej postaci. — Może wody? — zatroskał się ZŁY. — Nie trzeba — rzekł Halski. Obserwował z napięciem sylwetkę ZŁEGO w mętnym świetle bramy. — „Tak go sobie wyobrażałem” — pomyślał. ZŁY siadł przy Halskim z rękami w kieszeniach. — Trzeba się zastanowić — zaczął. W tej chwili otworzyły się drzwi mieszkania dozorcy i wynurzyła się z nich postać starej kobiety. — Co tam z tą ławką? — zajazgotał swarliwy głos — to nie Ogród Saski! Odstaw pan na miejsce. — Ciociu — rzekł ZŁY pojednawczo — koledze zrobiło się słabo. Zaraz przyniosę z powrotem. — Słabo, cholera! — ujadała dozorczyni — wam, pijakom, zawsze słabo. Ale do wódki macie siłę, co? — Halski uśmiechnął się do swego towarzysza, taki sam uśmiech rozjaśnił suchą, ściągniętą twarz ZŁEGO: poczuli się naraz naprawdę kolegami, warszawska stróżka zacisnęła między nimi jakiś supeł. Dlaczego właśnie ona? Tego nikt nigdy w takich wypadkach nie wie.
— Idziemy — rzekł Halski. ZŁY pochwycił ławkę i postawił ją przed stróżką. — Ma pani — powiedział — ugryzłem ją pani, co? Co za ludzie w tej Warszawie? Stało się coś tej parszywej ławce, że na niej ktoś usiadł? Ma pani, niech się nią pani naje. — Dozorczyni mruczała coś o złodziejach i rzyganiu, ale już cicho, pod nosem. Halski wyszedł na ulicę i przysiadł ciężko na wsporniku z lanego żelaza, jaki zdobi każdą bramę. W tej samej chwili przed bramą zahamowała ostro, ze zgrzytem hamulców, buldogowata ciężarówka. Z szoferki wyskoczył przystojny facet w mundurze szofera MPK i zawołał do wychodzącego z bramy ZŁEGO: — Szefie! Tu! — wskazując na zakrytą brezentową budą platformę ciężarówki. Halski odwrócił się, zdezorientowany, ku ZŁEMU: na twarzy tego ostatniego nie było cienia zdumienia. Brezent odchylił się i wyjrzała spod niego sarmacka, wąsata twarz pod maciejówką. — Niech pan go podsadzi, szefie — rzekł szybko Kalodont, wskazując na Halskiego. Nim zdołał się obejrzeć, Halski znalazł się w lorze, podsadzony wprawnie, choć szorstko, przez silne ramiona ZŁEGO i Genka Śmigły. W ciemnościach platformy siedziała na ławeczce postać ludzka, pochylona, z twarzą ukrytą w dłoniach. Halski czuł się oszołomiony: szybkość wydarzeń, sprawność działania tych ludzi, zaś nade wszystko dziwaczny stosunek, łączący szofera MPK i starego, emerytowanego kioskarza z widmowym postrachem Warszawy przekraczały jego najśmielsze rojenia. Myślał prędko i gwałtownie, lecz myśli jego nie mogły już nadążyć za tym, co się tu działo. Różnica pomiędzy porannym oświadczeniem Kalodonta a ujrzeniem tegoż Kalodonta w roli podwładnego ZŁEGO należała do rewelacji, wywołujących szum w głowie.