Выбрать главу

Tymczasem nic było sekundy do stracenia: młody szofer referował coś ZŁEMU cicho i szybko, o jakimś wypadku, pościgu, wskazywał na zrozpaczoną postać w kącie i na leżący pośrodku spory pakiet. Powoli Halski zaczynał pojmować. Pożądał mnóstwa dodatkowych wyjaśnień, gnębiły go niezliczone pytania: a kto? a kiedy? a skąd? a dlaczego? — dusił je jednak w sobie, gdyż rozumiał, że ludzie ci w tej chwili potrzebują od niego czegoś, jakiejś pomocy. — To może być Marta — wtrącił naraz głosem słabym, lecz jasnym — myślę, że. — Oczywiście — rzekł ZŁY — jedziemy tam. Ale co zrobić z tymi biletami, jak pan myśli? — zwrócił się bezpośrednio do Halskiego. Halski poczuł, jak duma rozpiera mu schorowane piersi. ZŁY pyta go, co czynić, radzi się jego. Witolda Halskiego, jak postąpić w ważkiej, być może decydującej sprawie. „Te bilety! — pojął naraz w błyskawicznym olśnieniu — to ratunek!” — Myślę — rzekł w natchnieniu, łykając z trudem ślinę — że przekażemy je w odpowiedni sposób Dziarskiemu. To będzie sensacyjne pociągnięcie z naszej strony, prawda? — Wspaniale! — wykrzyknął cicho ZŁY — genialna myśl, doktorze! — Widać było, że od razu pojął wielostronność takiego kroku i korzyści zeń wypływające.. „Co za facet! — pomyślał niemal tkliwie Halski — teraz rozumiem, skąd te jego sukcesy. Czaszka pracuje! Długo nie trzeba mu niczego tłumaczyć”. Szofer MPK i Kalodont chłonęli każde słowo tego krótkiego dialogu: ich zdolność kojarzenia ustępowała jednak kwalifikacjom ZŁEGO i Halskiego. „Kto to jest ten nowy facet?” — myślał z sympatią Geniek; Halski podobał mu się na pierwszy rzut oka, nie warto tedy było o nic pytać, zwłaszcza na widok tej komitywy ze ZŁYM. „Nic nie rozumiem? — gryzł się nieco Juliusz Kalodont, ta komitywa po półgodzinnej rozmowie drażniła go trochę i naruszała jego prerogatywy drugiej po szefie osoby w zespole. — Przekażemy. Z naszej strony. Co się dzieje?” — denerwował się na wspomnienie słów doktora.

ZŁY podsunął się w stronę siedzącej w głębi postaci i ujął ją delikatnie za ramię. — Panie — powiedział. — Milicjaaaa! — zaczął krzyczeć Antoni Pająk w nowym napadzie histerii, lecz na widok białych oczu ZŁEGO głos jego cichł powoli, jak w słuchowisku radiowym. — Tak — rzekł ZŁY — widzę, że jest pan rozsądny. Włos nie zginie z pańskich wąsów, jeśli zaprowadzi nas pan tam, gdzie siedzi ta dziewczyna. — Dobrze — rzekł grzecznie Antoni Pająk, tak spokojnie, jak na codziennej odprawie listonoszów przed obchodem rejonu. Był bardzo zadowolony, że nie musi składać żadnych zeznań. — Wyleją mnie chyba z roboty — mruknął Geniek Śmigło, przesiadając się do szoferki wraz z Pająkiem — zostawiłem nowiutki autobus bez opieki, cholera! Żebym tylko zdążył, zanim okoliczni włościanie przerobią go na stodołę. — ZŁY położył rękę na splecionych dłoniach Witolda Halskiego. — Dziękuję panu — rzekł ni stąd, ni zowąd. Kalodont poczuł wzruszenie, ściskające mu gardło, chociaż nie miał najmniejszego pojęcia dlaczego. Ciężarówka ruszyła gwałtownie, blask latarni wleciał pod ciemność brezentu. Na dłoni ZŁEGO zalśnił czerwonawym błyskiem ogromny brylant.

— Od tego się zaczęło — rzekł cicho Halski, wskazując na sygnet. — Aha — rzekł ZŁY równie cicho. — Od tego się zaczęło. Opowiem kiedyś panu o tym. To jest pamiątka po wielkim grzechu. — Ciężarówka zwolniła przed skrzyżowaniem. — Marszałkowska — rzekł Kalodont, uchylając brezent. Poprzez Hałas miasta, dzwonki tramwajowe, zbity szum pojazdów, ruch uliczny i tysiąc odgłosów dobiegła uszu Halskiego z otwartego okna mijanego narożnego domu skoczna i smutna melodyjka, upiornie zabawna, nostalgiczna, wielkomiejska. „Zaczyna się” — pomyślał Halski. Życie zawirowało wokół niego z niewytłumaczalną szybkością.

Oliwkowy humber wjecHal z cichutkim szmerem do garażu. Wilga zostawił kluczyki w aucie i wszedł wolno na górę. Garaże były ciemne i puste, słychać było odgłos rzadko spadających kropel wody z nieszczelnie zakręconego kranu w kącie. Nie zapalając światła przeszedł przez pusty warsztat; odblask jasnej nocy kładł się tu na stołach i narzędziach brudnawymi pasmami poprzez okopcone, kwadratowe szybki. Są ludzie, którzy boją się pustych, ciemnych wnętrz — inżynier Wilga nie należał do nich. Zapalił papierosa i przystanął na chwilę; następnie wszedł do kantoru i otworzył drzwi od mieszkania. Pośrodku pobojowiska na skórzanym fotelu leżała Marta i spała. Cienie zmęczenia i zdenerwowania kładły się, mimo snu, na jej policzkach, delikatny, perlisty pot lśnił na jej czole i nad górną wargą. W pokoju było niewypowiedzianie duszno. Wilga nie zamknął żadnych drzwi za sobą. Spojrzał na Martę z nienawiścią i podszedł do stołu. Znalazł szklankę, wylał z niej resztkę herbaty na podłogę, spłukał wodą sodową z syfonu i nalał sobie do połowy czystego ginu, który wypił wolno, ze smakiem. Obrzucił ponownie długim spojrzeniem Martę, lecz zawarta w nim nienawiść jakby lekko stępiała. Wódka smakowała mu jak nigdy w życiu. Nalał sobie powtórnie, niemal pełną szklankę. „Gin, jak się okazuje, należy pić szybko i w dużych ilościach” — zanotował w pamięci nowo nabytą mądrość życiową. Wypił i poczuł nie znaną dotąd błogość. „Jak wiele czasu traci się w życiu na niepicie wódki” — pomyślał, dumny z nowej maksymy i nalał znowu. Ze zdumieniem — stwierdził, że nigdy jeszcze nie doznawał tak świetnych alkoholowych rozkoszy, jak w tej chwili. „Tyle lat. Tyle zmarnowanych lat” — dręczył się wyrzutami, zapominając o oceanach wódki, jakie w życiu wypił; zdawało mu się, że dopiero teraz, w tej chwili poznaje smak i szczęście ukryte w tym ognistym płynie. Machinalnie przekręcił gałkę radia: z głośnika rozległa się skoczna i smutna zarazem muzyczka, która bardzo mu się spodobała. Marta drgnęła nerwowo i obudziła się: jednym spojrzeniem ogarnęła sytuację. Wilga podnosił do ust pełną szklankę wódki. Spojrzał na Martę bez nienawiści, lecz z obraźliwą pogardą. Marta nie bała się, czuła tylko przeogromne zmęczenie. „I znów ta kukła tutaj” — pomyślała z obezwładniającym znużeniem.

Na dole rozległ się przytłumiony Hałas wjeżdżającego do garażu rozklekotanego auta, po czym szybkie kroki na schodach i w drzwiach stanął Meteor. — Aluś! — krzyknął — co się dzieje? Gdzie ten transport? — Wilga spojrzał nań wesoło. — Co znaczy gdzie? Kitwaszewski pojecHal z tym wszystkim. Możeś się z nim rozminął? — Czekałem godzinę przed bramą na Wilczej — zawołał Meteor — i nic. Nikogo nie było — zapalił nerwowo papierosa. — Zgaś to radio! — wrzasnął naraz histerycznie; przekorny, jakby przedrzeźniający klarnet pędził po synkopach skocznej i smutnej melodyjki jak w opętańczym majufesie. — Nalej sobie kielicha — rzekł pogodnie Wilga, podsuwając Meteorowi gin. — Wyjątkowo smaczna wódka.

Na dole rozległ się ciężki, znajomy szum motoru chevroleta i Meteor skoczył na halę warsztatową, do okna. — Kitwaszewski! — wykrzyknął i rzucił się ku schodom. Zastanowiło go, że przez pustkę garaży ku schodom idzie kilka postaci, a nie jedna. „Pewnie ludzie z gwardii — pomyślał — co się mogło stać?” Zeskakiwał po dwa stopnie w dół po krętych, wąskich schodach.” Po chwili na górze stanęło pięć postaci, z których pierwsza ciągnęła bezwładny tułów Jerzego Meteora za cienką, gabardynową marynarkę, zamsz jego wytwornego obuwia zdzierał się o drzazgi zniszczonej podłogi warsztatu. — Tędy — rzekł idący przodem Antoni Pająk, odbiegł go wszelki strach, doznawał nawet nieokreślonego wrażenia słuszności swego postępowania, szedł mścić się za poniżenie pocztowej godności. — Jurek — zawołał z głębi mieszkania Wilga — kto przyjecHal? — Na progu stołowego stanął ZŁY z wleczonym po podłodze, bezwładnym Meteorem w spuszczonej do dołu ręce. Szedł powoli na środek pokoju, z oczami wbitymi w Martę. W oczach tych nie było nic, poza przeraźliwą białością. Marta zerwała się z dłońmi przy szyi, na twarzy jej zabłysła radość. Białe oczy ciemniały aż do odcienia łagodnej szarości: po raz pierwszy w życiu ZŁY stał twarz w twarz z Martą i w momencie tym Marta nie bała się. Dziwne, skłębione uczucia wypełniły mu duszę, przyszłość jak jasny, słoneczny szlak zamigotała naraz w jego wyobraźni. Puścił Meteora, który grzmotnął o podłogę jak gabardynowy worek z kośćmi, i wyciągnął ręce. W radio rozległo się niedobre, męczące solo skrzypcowe, sztuczne i ckliwe. — Witold! — krzyknęła Marta zdławionym głosem; minęła ZŁEGO i przypadła do szczupłej wychudzonej postaci w śmiesznej, kusej, za krótkiej, za wąskiej i za ciasnej odzieży. Halski pochylił się nad Martą. ZŁY odwrócił się ku stojącemu za stołem Wildze. Inżynier Albert Wilga wzniósł trzymaną w ręku, pełną szklankę wódki. — Prosit! — rzekł jasnym, wesołym głosem — tylko pana tu brakowało do kompletu. Właśnie myślałem sobie, że i pan się zjawi. No i proszę.