— Przytknął szklankę do warg i przechylił głowę do tyłu. Oczy ZŁEGO rozjarzyły się jak topiona stal. Nieuchwytnym ruchem wypuścił do przodu ramię i wąskie wargi Alberta Wilgi pokryły się krwią, wódką i tłuczonym szkłem.
W kantorze rozdzwonił się telefon. Stojący na progu Geniek Śmigło błyskawicznie poderwał słuchawkę. — Pana Herojewskiego! — rozległ się męski głos — szybko! Tu Wcześniak! — Geniek oderwał słuchawkę od ucha, spojrzał na nią, po czym spojrzał poprzez przedpokój w mieszkanie, skąd dochodziły krzyki, kotłowanina, głuche razy i skoczna, a zarazem smutna muzyczka, z której wybijały się dźwięki przyśpieszającej rytm perkusji. Przyłożył znów słuchawkę do ucha i rzekł: — Panie Wcześniak! Jeszcze nie teraz. Ma pan trochę czasu. Najprzód tu nastąpi rozwiązanie. Poród trwa. — Po czym rzucił słuchawkę na widełki, dobył z kieszeni scyzoryk, otworzył go i ujął drut telefonu w rękę. — Zaraz — posłyszał głos z przedpokoju: na progu stał Halski. — Kto dzwonił? — spytał szybko. — Jakiś facet. Podał nazwisko: Wcześniak — rzekł Geniek. — Bardzo dobrze — pochwalił Halski. — Funkcjonuje pan bez zarzutu. — Geniek uśmiechnął się: ten chudy, mizerny facet podobał mu się coraz więcej, wnosił jakiś ład, jakąś organizację w to wszystko, coś, czego brakowało ich romantycznemu szefowi. — Telefonu niech pan nie rusza — rzekł Halski — przyda się. — Na progu stanął ZŁY. — Co jest? — spytał.
OddycHal najspokojniej pod słońcem, jakby dopiero co skończył jeść lody. — Nic — rzekł Halski, szukając gorączkowo w książce telefonicznej — już mam. — Nakręcił numer i rzekł po chwili w słuchawkę: — Czy mogę prosić porucznika Dziarskiego? — Milczał parę sekund, potem dodał:
— To ważna sprawa. Proszę mnie z nim połączyć. Muszę mu złożyć bardzo ważne oświadczenie. Na pewno jest w biurze. Moje nazwisko? Mówi Halski. Doktor Witold Halski. — Uśmiechnął się do ZŁEGO i do Marty, która wraz z Kalodontem stanęła na progu kantoru. — Halo? — rzucił w słuchawkę. — Czy porucznik Dziarski? Tu doktor Witold Halski.
— Gdzie pan teraz jest? — rozległ się w słuchawce spokojny, lecz energiczny głos — poszukujemy pana. W szpitalu panuje przekonanie, że pana porwano.
— Nieścisłość — uśmiechnął się Halski — porwano kogoś bardzo mi bliskiego, ale nie mnie.
— Wiem o tym — leciutka niechęć pojawiła się w energicznym głosie — jesteśmy na trepie panny Majewskiej. Niestety, pani Majewska zbyt późno złożyła meldunek o zniknięciu córki, stąd ta zwłoka.
— Ciekawe? — rzekł Halski — to znaczy, że wiecie, gdzie ja jestem. Bowiem Marta Majewska jest ze mną. Dla pewności, o ile będzie pan miał trudności w skontaktowaniu się z nami, proszę zapewnić panią Majewska, że Marcie nie stanie się nic złego, mimo że raczej nie wróci na razie do domu.
W słuchawce zapanowała cisza. — Doktorze — rzekł porucznik Dziarski po chwili głosem, jaki dobywa się zazwyczaj spoza przygryzionych wściekle warg — boję się, że miesza się pan w nie swoje sprawy.
— Oczywiście — rzekł pogodnie Halski — mieszam się. I Marta też. Ta biedna dziewczyna boi się wracać do domu. Dręczy ją obawa, że będziecie z niej dusić zeznania o ZŁYM.
— Co ma ZŁY wspólnego z porwaniem Marty? — w głosie Dziarskiego nurtowała podstępna, starannie skrywana nadzieja.
— Nic z tego, panie, poruczniku, czego się pan spodziewa, co by pana uradowało. ZŁY nie porwał Marty. Przeciwnie. Uwolnił ją dziesięć minut temu z rąk bardzo osobliwych facetów., Powinni oni pana bardziej interesować niż ZŁY — Halski spojrzał na sylwetkę człowieka o białych oczach: stał oparty niedbale o biurko, paląc papierosa i przysłuchując się z napięciem. Jakaś niesamowita, sprężona siła biła z jego niewysokiej postaci, z jego ściągłej, chudej twarzy.
— Czyli że pan, doktorze — rzekł wolno Dziarski — jest razem ze ZŁYM. — Nakrył szczelnie tubkę dłonią, nacisnął nogą dzwonek pod biurkiem i rzekł cicho do sierżanta Maciejaka, który natychmiast stanął w drzwiach jego gabinetu: — Stwierdzić numer, z którym jestem połączony! — Maciejak szybko i bez słowa wyszedł.
— Jestem — rzekł poważnie Halski — i pozostanę, dopóki wszystko się nie wyjaśni. Walka o spokój w tym mieście, rozumie pan, poruczniku? Wie pan, jak to ciągnie i urzeka, sam tkwi pan w tym po uszy.
Śmigło i Kalodont wpatrywali się w Halskiego jak urzeczeni. „Świetny facet! — pomyślał z uznaniem Geniek — i nasz”. Kalodont gładził nerwowo wąsy. „Co? Miałem nosa?” — chwalił się w duchu.
— Ostrzegam pana — rzekł sztywno Dziarski — że będzie pan odpowiadał przed sądem za te numery. Wraz ze swym wspólnikiem. Za nielegalne działanie poza prawem i wbrew prawu. Za samosąd i wymierzanie sprawiedliwości na własną rękę. Bowiem wyobrażam sobie, coście nawyrabiali tam, gdzie teraz jesteście.
— Zgoda — rzekł z namaszczeniem Halski i zawołał: — Niech pan nie odkłada słuchawki! Chciałbym się jeszcze z panem umówić w celu przekazania panu pakietu ze skradzionymi biletami na niedzielny mecz Polska-Węgry. Będzie tego z parę tysięcy sztuk, tak na oko.
— Cooo? — opanowany głos Dziarskiego zadrżał wyraźnie.
— Jeszcze pan nic nie wie o tym numerze? No, no! To właśnie informujemy pana jako ci, którzy odkryli to brzydkie nadużycie. Po co narażać skarb państwa na taką stratę, prawda? Chciałem zatrzymać te bilety dla znajomych, bo wyobraża pan sobie, jak ciężko będzie taki bilet dostać, ale ZŁY mi nie pozwala. Twierdzi, że trzeba być w porządku i oddać państwu, co państwowe. Uważa, że parę tysięcy znajomych, zaopatrzonych w skradzione bilety po spekulacyjnych cenach, może narobić niepotrzebnego bałaganu na tej poważnej imprezie. ZŁY, jak pan wie, nie znosi bałaganu i nieporządków.