W słuchawce panowała cisza.
— Wobec tego jutro otrzyma pan te bilety — ciągnął swobodnie Halski — i proszę się nie fatygować zbyt uciążliwą indagacją tego, kto je panu przyniesie, gdyż będzie to przygodny posłaniec, jakiś opłacony, wzięty z ulicy chłopak. A zatem. do zobaczenia niebawem, poruczniku.
Odłożył słuchawkę.
— Idziemy — rzekł ZŁY, rzucając niedopałek na podłogę — za pięć minut Dziarski zjawi się tutaj z kompanią alarmową.
— Co z pocztylionem? — spytał Kalodont. W tej chwili na progu zjawił się Antoni Pająk: na biodrze zwisała mu z prawdziwie pocztową godnością wielka, parciano-skórzana torba. — Jadę z wami — rzekł niezłomnym głosem Pająk. — Teraz nie możecie mnie porzucić. Ani milicja, ani ci tam — wskazał na mieszkanie Wilgi — nie uwierzą, że poznaliśmy się przypadkowo. Dla nich jestem już waszym człowiekiem. A zresztą. może się przydam? — uśmiechnął się nieśmiało pod nieokreślonego koloru wąsem. — Jestem bardzo sumienny pracownik — to mówiąc, przycisnął do siebie mocno torbę, w której leżały rozsypane przez Kruszynę, a teraz starannie pozbierane z podłogi listy. — No, to ładuj się pan — rzekł Śmigło do Pająka i wszyscy zbiegli na dół. ZŁY wsadził Martę na platformę i pomógł Halskiemu. — Co za maszyna! — westchnął z zazdrosnym podziwem Geniek, przechodząc obok oliwkowego humbera. Kalodont i Pająk wdrapywali się, sapiąc, na platformę. Geniek zapuścił motor i chevrolet wyjecHal wolno z bramy. Pod brezentem budy panowała cisza, ZŁY czuł zapach włosów siedzącej przy nim Marty i brzydkie myśli rozsadzały mu czaszkę. Witold Halski gryzł wargi w męczącym skrępowaniu: miał Marcie tak wiele do powiedzenia, lecz wiedział dobrze, co się dzieje ze ZŁYM. i żadna siła na świecie nie zmusiłaby go teraz do mówienia. Marta zdawała się oczekiwać tych słów ze strony Halskiego, w końcu jednak zrezygnowała z nich i poczuła się znów bardzo nieszczęśliwa, daleko bardziej, choć inaczej, niż w roli więźnia obleśnego inżyniera Wilgi. Wyjęła coś białego ze swego koszyczka i powiedziała: — Proszę zobaczyć, jaki świetny kostium kąpielowy kupiłam na ciuchach. — Było to odezwanie się w przestrzeń, bez adresata, lecz każdy, nie wyłączając Pająka, odniósł wrażenie, że skierowane zostało właśnie do niego, dzięki czemu nastrój poprawił się wyraźnie. — Cacy, cacy — rzekł pan Juliusz Kalodont, manipulując przy pakiecie z biletami — sprawiedliwość nakazuje nam jednak zaopatrzyć się w bilety na ten wspaniały mecz. Po jednym dla każdego z nas, prawda, szefie? Taka okazja! — Nie, panie Juliuszu — rzekł łagodnie ZŁY — musimy je zwrócić. — Już nie przesadzajmy — rzekł z uśmiechem Halski — po jednym możemy wziąć. Przecież musimy być na meczu. Jestem przekonany, że będziemy tam mieli mnóstwo do roboty. Jest to nasz obowiązek społeczny, prawda? — Niewidzialny uśmiech rozjaśnił wnętrze budy; był to uśmiech zbiorowy. Nie widząc się wzajemnie, uśmiechnęli się wszyscy tak właśnie, jak uśmiechają się ludzie pewni uczciwości swego postępowania i słuszności swych czynów, mimo pozorów świadczących przeciw nim.
Dziarski potrzymał parę sekund słuchawkę przy uchu, po czym odłożył ją wolno. Wszedł Maciejak z kartką papieru w dłoni. — „Inż. Albert Wilga — Warsztaty samochodowe — Ulica Krochmalna” — przeczytał na głos Dziarski. Wstał i rzekł do stojącego przy oknie redaktora Edwina Kolanki: — Jedzie pan ze mną? — Kolanko palił papierosa w zamyśleniu. — To jednak Halski — zaczął i po chwili odparł niezdecydowanie: — Czy warto? Na pewno już tam nikogo nie ma. Weźmie pan ze sobą kilku ludzi? — upewnił się. — Nie — rzekł Dziarski — pojedziemy we dwójkę. — Jadę — rzekł niechętnie Kolanko. Widać było, że wstyd każe mu przezwyciężyć strach.
W dziesięć minut potem czarny, lśniący lakierem citroen zatrzymał się na rogu Żelaznej i Krochmalnej. Kolanko i Dziarski wysiedli, porucznik zamknął wóz. Dziarski spojrzał na zegarek; dochodziło wpół do dziesiątej. Odnalazł dom, sprawdził numer i szyld firmowy; brama była szeroko otwarta. Wszedł wolno i ostrożnie na podwórze. Kolanko posuwał się o krok z tyłu. Centralna partia garaży otwarta była na oścież — pusta, ciemna, cicha. Dziarski wyjął z kieszeni silną lampkę elektryczną i snop białego światła przeciął ciemność, skacząc po obszernej przestrzeni garażowego boksu. — Ho, ho — mruknął Dziarski: jaskrawy pas światła wydobył z ciemności luksusową limuzynę. Dziarski podszedł bliżej. — „Humbcr” — odczytał markę auta i zajrzał do środka. — Z przedsiębiorstwa pana Jussefa Ali Chassera — uśmiechnął się cicho. — Nie rozumiem? — rzekł sunący za nim Kolanko. — Nic, nic — machnął ręką Dziarski — kółka zaczynają do siebie pasować, kręgi się zamykają — dorzucił jeszcze bardziej zagadkowo. W skaczącym świetle ręcznego reflektora zalśniły żelazne, kręte schody: Dziarski zbliżył się, posłał w górę słup światła, nasłuchiwał przez chwilę. Nie dobiegł go żaden odgłos. — Idziemy tam? — spytał niechętnie Kolanko, wskazując ruchem głowy schody. — Nie — rzekł cicho Dziarski — nikt nas tam nie wzywał. Jesteśmy ze służby porządkowej i nie mamy nakazu rewizji. — Wolnym krokiem, rozglądając się bacznie, opuścił garaż. Kolanko otarł nieznacznie pot z czoła. Przestał się bać, lecz odczuwał głębokie niezadowolenie. Coś pcHalo go na górę, na schody, jakiś nie zwalczony do końca instynkt zatruwał mu spokój. „Już byli tacy ciekawi — uspokajał się i dręczył jednocześnie — których taka ciekawość zaprowadziła w piach. Tej dziennikarze”. Bolesny skurcz ścisnął mu serce.
Pan w meloniku szedł Szerokim Dunajem do murów obronnych, przez chaos rusztowań i sterty desek wykańczanego Barbakanu. Na ulicy Freta wszedł do małej, nisko sklepionej restauracyjki i usiadł w kącie na dość niewygodnym zydlu. Zjawił się kelner o wyglądzie chorego na śpiączkę krajowca z egzotycznych powieści, u którego pan z parasolem zamówił marynowanego śledzia i schab z kapustą. Śledź był zanadto wymoczony, za to kawałek schabu przy kości pachniał apetycznie pomiędzy wzgórkami umajonych zieleniną kartofli i wonnym trzęsawiskiem pikantnej kapusty. Pan z parasolem spałaszował to danie dzielnie i z energią, której trudno było się domyślić w jego wątłej i raczej dystyngowanej postaci. Kelner, ofiara muchy tse-tse, przyniósł dość wodnistą kawę, po wypiciu której pan z parasolem wyjął z kieszeni jakąś książkę i pogrążył się w lekturze.
Oderwał się od książki, gdy za okratowanymi szybkami stylowego okna zapadał już mrok. „Ciekawe — pomyślał — że wielka mistyfikacja literatury kryminalnej polega na braku luk w potoku wypadków. W powieściach tych dzieje się zawsze coś, co wypływa z żelazną logiką strumienia zdarzeń. Tymczasem prawdziwe życie pełne jest luk, w których się nic nie dzieje. Coś przestaje się dziać i następuje luka. Taka jak teraz. Siedzę i nie wiem, co dalej czynić? Stąd nieodparty wniosek, że jedynym motorem wszelkich poszukiwań i detektywnych przedsięwzięć może być i jest wyłącznie wszechmocny przypadek!” Schował książkę do kieszeni, zapłacił i wyszedł.
Pogoda zepsuła się, chmury zwisały ciężko, podświetlone łuną wielkiego miasta, zerwał się porywisty wiatr. Upięte jak świetliste kwiaty a ścianach domów latarnie rzucały fioletowe blaski i cienie. Ulice były puste, mimo niezbyt późnej pory. Pan z parasolem minął oparkanienie świeżych budów i wszedł w ciemny, wyboisty wąwóz Nowomiejskiej: głębi jaśniał rzęsiście oświetlony Rynek, co pogłębiało jeszcze mrok ulicy, nieporządnej i pełnej zakamarków jak zaplecze obstawionej dekoracjami sceny. — Panie — rozległ się cichy, lekko schrypły głos. Pan w meloniku odwrócił się powoli, niedbale, lecz pełen wewnętrznej czujności: głos dobywał się z wnęki wąskiego łuku okładanej głazami sieni, niezbyt dobrze widocznej spod desek, drabin, rusztowań. — Panie — powtórzył schrypły głos, tym razem bardzo blisko, tuż nad uchem — kup pan cegłę. — W tej samej chwili pan w meloniku został siłą wciągnięty między ubielone wapnem deski; ciągle nie widział postaci, która wymówiła te zastanawiające słowa, natomiast na wysokości swej twarzy, tuż przed nosem, dostrzegł pięknie opakowaną w gazetę ogromną cegłę. Jeszcze moment, a zetknięcie się cegły z jego nosem mogło nabrać cech wstrząsającego realizmu. Cofnął się odruchowo, lecz mocna dłoń trzymała go za marynarkę na plecach, dzierżąc krzepko tym chwytem całą postać. Odwrócił tedy twarz, ku osobliwemu sprzedawcy i spytał: — A co to kosztuje, ta cegła? — Z białawych ciemności rusztowań wionął oddech, dający pewne pojęcie o niedawnych przeżyciach gastrycznych kupca. — Dwadzieścia złotych — rzekł schrypły głos. — Nawet niedrogo — zdziwił się pan w meloniku; wyjął bez sprzeciwu niebieskawy banknot i podał w ciemność. — Zgadza się — rzekł schrypły głos — a to dla pana. — Słowom tym towarzyszyło serdeczne wręczenie cegły, które lekko zachwiało postacią pana w meloniku; jednocześnie poczuł, że jest wolny. Otrzepał ubranie z bezpośredniego kontaktu z rusztowaniami, oddalił się o dwa kroki i rzucił z odrazą trzymaną dotąd w ręku cegłę w śmietnisko najbliższej budowy. Po chwili posłyszał przy sobie schrypły głos. — Panie — mówił głos z akcentem groźby — podnieś pan cegłę! No, już! Kupione, to kupione, tu jest przyzwoity interes. — Pan w meloniku pochylił się i podniósł cegłę. Wzdychając ciężko powędrował ku Rynkowi z nowym sprawunkiem w ręku. Uszedłszy ze dwadzieścia kroków posłyszał przed sobą lekki szmer i spoza koryta z rozrobionym wapnem wynurzyła się długa, ciemna sylwetka, która jednym skokiem przecięła mu drogę. — Panie! — posłyszał cienki, świszczący głos nad sobą — kup pan cegłę — i długa, koścista łapa, dzierżąca ogromną cegłę tym razem bez opakowania, wysunęła się ku niemu z ciemności. Pan w meloniku już chciał rozpocząć pertraktacje; gdy nastąpiło coś, na co zareagował cichutkim gwizdem zdumionego podziwu. Z tyłu, za plecami pana w meloniku rozległo się ciche, lecz stanowcze wołanie: — Jasiu! Puść pana. Pan już kupił cegłę. — Zagradzająca drogę postać cofnęła się sprawnie i bezgłośnie w cień cichych budów. „Cóż za solidne przedsiębiorstwo” — pomyślał z uznaniem pan w meloniku. Po czym ruszył w stronę Rynku, porzucając zaraz za rogiem kłopotliwy nabytek.