Выбрать главу

Zatoczył spory łuk przez Zapiecek, Piwną i Szeroki Dunaj, po kilku minutach raz jeszcze znalazł się koło Barbakanu i ruszył tą samą drogą w Nowomiejską. Po chwili rozległo się to samo:

— Panie, kup pan cegłę — i znów dał się wciągnąć poza szalunek, aż do wąskiej sieni. — Panie — zaczął solidny kupiec i przerwał: w niepewnych smugach mżącego z oddalonego Rynku światła dostrzegł, kogo ma przed sobą. — To pan? — rzekł lekko zaskoczony. — Czego się pan tu obija? Już raz pan kupował, nie? Chce pan jeszcze raz? Towaru nie brak. — Dawaj forsę! — rzekł cicho i zimno pan w meloniku. — Coś ty? Chory? — spytał raczej szyderczo chrypliwy głos. — A może ja mam ci trochę zdrowia odebrać, łachu? — Prowizoryczna lampa na rusztowaniach Barbakanu zachybotała w tej chwili pod silnym podmuchem wiatru i małe oczka kupca rozszerzyły się strachem: w skąpej poświacie lśnił czarno duży rewolwer. — Jakbym ci teraz władował w bambuch, to nawet by nikt nie słyszał — rzekł pan w meloniku tonem pogodnym, wręcz żartobliwym; istotnie, lufa rewolweru tkwiła dosłownie w brzuchu kupca. — No, dawaj dziadźki! — powtórzył wesoło pan w meloniku, wpierając się swobodnie, choć mocno we wnękę wąskiej bramy. Kupiec opuścił jedną z wzniesionych w górę pod pierwszym wrażeniem rąk, wyjął z kieszeni dwadzieścia złotych, zamacHal pojednawczo banknotem i uniósł natychmiast rękę do góry. — Coś ty? — rzekł pan w meloniku — bądź poważny. Dwadzieścia złotych? Pluj wszystko, aż do końca. Całodzienny targ. — Kupiec łysnął rozpaczliwie małymi oczkami. — Kolego — rzekł błagalnie — tak nie można. Ja nie pracuję dla siebie, nie jestem inicjatywa prywatna. Ja skromny pracownik. Zatrudniony. Jak się wytłumaczę w wydziale? Przecież konkurencji nie ma, tu wszystko monopol. Jak nie przyniosę czegoś, choćby paru złotych, to mnie wyleją albo jeszcze gorzej. — Co ty powiesz? — zainteresował się pan w meloniku i schował rękę z rewolwerem do kieszeni marynarki w ten sposób, że lufa godziła całkiem wyraźnie w rozmówcę, — a w jakim wydziale pracujesz? — Wydział cegieł — rzekł spiesznie kupiec — detaliczna sprzedaż materiałów budowlanych. — No, to już — rzekł flegmatycznie pan w meloniku — dawaj forsę! — Kupiec dobył nieporządny pęczek zmiętych banknotów z kieszeni i wręczył je panu w meloniku.

— Masz — rzekł głosem nabrzmiałym niezasłużoną krzywdą — udław się! — Nie rozumiem — podtrzymał taktownie konwersację pan w meloniku — dlaczego tak mało bierzesz za cegłę? Przecież taka cegła z twoich rąk warta jest co najmniej stówkę? — Ja też tak uważam — rzekł niechętnie kupiec — ale szef wydziału nie pozwala brać więcej. Mówi, że dwudziestaka każdy chętnie da i nawet nie zawiadomi milicji. A jak nawet zawiadomi, to i tak będzie mała draka i milicja nawet posterunkowego nie przyśle, bo się nie opłaci dla takich groszowych sum. A nam się opłaca per saldo. Pięćdziesięciu klientów przez noc i już można żyć. — Racja — westchnął pan w meloniku — słusznie. Głowa ten wasz szef, co? Inteligentny człowiek. — A tak — przyznał schrypły głos — bo ty, bracie, w tym swoim wolnym zawodzie długo nie pociągniesz. Tylko praca zespołowa, tak w pojedynkę nie można. Kolektyw, ot, co! Organizacja, monopol, skala. Dziś mnie zabierzesz kasę, ja zamelduję, gdzie trzeba, raz jeszcze podskoczysz i jeszcze raz, melduneczki popłyną i nawet się nie obejrzysz, jak cię Kudłaty gdzieś zachachmęci. My ludzie Kudłatego — dodał z dumą w głosie — narwiesz się w końcu, bracie. — Racja — rzekł pan w meloniku z troską — sam bym się gdzieś zapisał, do jakiejś większej instytucji. Masz rację, kolego. Ty, nie gniewaj się na mnie, masz te parę złotych i nic miej do mnie żalu. Pozwolisz tylko, że swojego dwudziestaka wycofam? Sam rozumiesz, ze względów prestiżowych. — Oddał kupcowi pęk banknotów i poczęstował go papierosem. Kupiec zaciągnął się głęboko, skupiony namysł odbił się na jego czole. — Chodź — rzekł po chwili — poznam cię z jakimiś ludźmi, którzy mogą coś dla ciebie zrobić. — Wyszli z bramy i poszli w kierunku Rynku. — Jasiu! — zawołał kupiec w stronę rusztowań, gdy mijali koryto z wapnem — zaraz wracam, dobrze? — Dobra — dobiegł go świszczący głos z ciemności. — Wygląd to ty masz w dechę — kupiec przyjrzał się uważnie panu z parasolem — na emeryta. Jak przedwojenny szopenfeldziarz. Zamaskowany jesteś w kichy — dodał z uznaniem.

Na Rynku hulał wiatr ciepły, lecz nieprzyjemny: lampy kołysały się gwałtownie, wprawiając w nieustanny ruch bruki i mury. Z otwartych drzwi restauracji „Pod Bazyliszkiem” wytoczył się na ulicę wysoki, chudy mężczyzna w brudnej, siatkowej koszulce, w wytłuszczonej cyklistówce na ciemieniu i w świecących od smarów, drelichowych spodmach. Był bardzo pijany, zataczał się, lecz nie Hałasował. Przy wejściu w Zapiecek zbliżył się od tyłu do pana w meloniku i kupca, po czym nagle rąbnął z całej siły tego ostatniego w plecy. Kupiec odwrócił się raptownie, gotów do awantury, lecz na widok pijanego skrzywił się tylko niechętnie, bez urazy i rzekł: — Ach ty, palancie! Aleś się uperfumował Czego chcesz, Kitwaszewski? — Ty, Jumbo, pożycz stówkę — zabełkotał niewyraźnie, lecz całkiem do rzeczy Kitwaszewski — jutro dostaniesz z powrotem. Mówię ci — kontynuował rozlewnie — jaka u nas rozróba! Muszę zaraz wracać do garażu, kurza twarz, tylko się trochę nawalam. Ale daj czerwońca, nie bądź wszarz, Jumbo, jutro ci oddam na placu, dobra? — Zejdź ze mnie, nędzarzu — rzekł Jumbo z godnością — Dostaniesz czerwońca, to ci się w brzuchu zapali. Nie widzisz, że jestem służbowo, przy pracy? — Z tym paralitykiem? — zdziwił się Kitwaszewski, wskazując na pana w meloniku — ja go skądś znam, tego ciemniaka? — zastanowił się, pełznąc wzrokiem z pijackim wysiłkiem po postaci z parasolem. — Aha! — przypomniał sobie — to ten od tego dracznego wozu, co u nas stoi. O, rany! — przypomniał sobie coś i zmartwił się nie na żarty — muszę wracać. Wilga mnie zabije, jak się dowie. — Doskonale — rzekł nieoczekiwanie pan w meloniku — jedziemy razem. Tez mam interes do Wilgi. Kitwaszewski, łap taksówkę A ty, Jumbo — zwrócił się do oniemiałego ze zdumienia kupca — nie martw się. Już nie takich jak ty kołowałem. To moja funkcja. Jestem inspektorem od lotnych kontroli, rozumiesz? O tobie pójdzie dziś raporcik złoto! Uczciwy, sumienny i odpowiedzialny pracownik Przyjemnie, co? Może jakiś awansik, premia — Jumbo skłonił się z szacunkiem i wylewnie uścisnął dłoń pana w meloniku. — Panie inspektorze — wybąkał — nie byłem przygotowany Proszę kiedyś zajść niesłużbowo, tak prywatnie, na kielicha Będzie nam z Jasiem niewymownie miło — Kitwaszewski zatrzymał przejeżdżającą Piwną taksówkę.