Выбрать главу

W taksówce Kitwaszewski nie wyrzekł słowa Dyscyplina górowała w nim nad zamroczeniem Po dziesięciu minutach skręcili z Żelaznej w Krochmalną, na samym rogu rozminęli się z czarnym, niskim citroenem mknącym na szeroko rozstawionych kołach jak mały, zawzięty bull-terner.

Przed bramą właśnie przystanęła jakaś taksówka. — Proszę się zatrzymać — rzekł szybko pan w meloniku do szofera i zapłacił, rzucając bystre spojrzenie na taksówkę przed bramą wyskoczyła z mej w tej chwili niezwykle barczysta postać, zatrzaskując za sobą nerwowo drzwiczki, po czym szybko wbiegła do bramy. Pan w meloniku wysiadł za gramolącym się chwiejnie Kitwaszewskim, który nie bardzo się nim interesował. Kitwaszewski przeszedł podwoi ze zataczając się i znikł w ciemnościach garaży. Pan w meloniku posuwał się za nim w pewnej odległości i nader ostrożnie. Po chwili z ciemności odległego boksu dobiegł go szum lejącej się wody i bełkotliwe parskanie; domyślił się od razu, ze to Kitwaszewski włożył głowę pod kran przed rozmową z Wilgą.

Pan w meloniku odnalazł w ciemnościach kręte schody i ruszył cichutko w górę. „Jak mnie tu trafi, na tych schodach — pomyślał — to koniec ze mną”. Na górze rozległ się tupot bezładnych kroków — były to jednak kroki jednego człowieka. Pan w meloniku otarł pot z czoła i kilku błyskawicznymi skokami z niebywałą sprężystością osiągnął szczyt schodów. Natychmiast tez uskoczył za jakieś spiętrzane na jednym ze stołów przyrządy i klucząc w ciemnościach warsztatu zbliżał się do jasnego prostokąta drzwi od kantoru. Przylgnął całym tułowiem do ściany i nagłym, lecz ostrożnym przerzutem przewinął się przez próg, omiótł wszystkodostrzegającym spojrzeniem pusty kantor i skoczył w otwarte drzwi od mieszkalnego przedpokoju. Serce biło mu gwałtownie, zaczynał się teren nieznany. Powoli, czujnie, ważąc każdy oddech uczynił dwa kroki, wtulił się w kąt pomiędzy pełnym płaszczów wieszakiem a wejściem do stołowego, następnie wysunął bezszelestnie przed siebie głowę w meloniku, żółta skóra na jego chudej twarzy napięła się jak na bębnie, długi nos wytknął w pokój jak czuły, nieomylny radar, czarne, bystre oczy chłonęły malujący się widok.

Był to obraz pełen groteskowej grozy. Pośrodku pobojowiska, wśród przewróconych ciężkich sprzętów, bielizny pościelowej i płyt gramofonowych, zmieszanych malowniczo z kanapkami z łososiem, ciastkami i butelkami po trunkach stał bez ruchu niezwykle barczysty mężczyzna o złamanym bokserskim nosie, w pozie stanowiącej przedziwny cocktail gestów rzeźb antycznych z wściekłością ulicznika. Zastygł tak na chwilę, wbijając oczy w dwie postacie zawieszone głowami w dół, o stopach przywiązanych do masywnych zwieńczeń chippendale’owskiego kredensu przy pomocy powłoczek, ręczników i obrusów. Szczuplejsza z postaci miała twarz pokrytą krwią z rozbitego nosa i czoła widać było, ze twarz ta zainkasowała serię niewybrednych uderzeń. Inżynier Wilga nabrzmiał sinofioletową barwą na obliczu i rzęził ciężko, nie znać było jednak na nim specjalnie złego traktowania poza pokaleczonymi szkłem ustami. Pomiędzy nogami obydwu panów umocowane były wyrwane z dużego terminarza kartki z wyraźnym, ołówkowym napisem. „Pokwitowanie za wesoły wieczór i różne żarty wobec panny Majewskiej — ZŁY” Na stole leżała taka sama kartka z napisem „Pokwitowanie za bilety na mecz — ZŁY” Robert Kruszyna stał jeszcze przez sekundę nieruchomo, po czym rzucił się ku wiszącym Jednym szarpnięciem oderwał obydwa korpusy od kredensu, bezwładne nogi Meteora i Wilgi głucho plasnęły o podłogę. Kruszyna pochwycił obydwie kartki i skoczył w stronę przedpokoju. Pan w meloniku przykleił się do ściany pod wieszakiem jak duża, czarna mucha, rozcapierzając ramiona — trzymany w prawym ręku parasol zdawał się być wrysowany w ścianę; z chwilą zaś gdy Kruszyna przeskoczył przedpokój, okręcił się nieuchwytnie zwinnym ruchem jak owijająca się w trzymany przez partnera szal hiszpańska tancerka, i wylądował w kantorze, otulony szczelnie w ciężką kotarę z czerwonego sukna. Kruszyna rozlatanymi rękami złapał telefon i pan w meloniku wytężył źrenice aż do bólu, by ujrzeć nakręcany numer. Na schodach rozległy się niepewne kroki. Kruszyna odłożył słuchawkę i za chwilę do kantoru wszedł ostrożnie Kitwaszewski. — Panie Kruszyna — zaczął bojaźliwie na widok Roberta. — Gdzie ty się podziewasz, Kitwaszewski? — spytał drżącym z napięcia głosem Kruszyna — czekałem na ciebie godzinę. — Miałem wypadek — zaczął Kitwaszewski. Spuścił oczy, wbił je w podłogę i urywanymi słowami opowiedział, co się stało. Gdy skończył, uniósł wzrok i zbladł jak płótno na widok pociemniałej twarzy Kruszyny i jego zmalałych, nieprzytomnych z wściekłości oczu. Chciał się cofnąć, lecz było za późno: lewe ramię Kruszyny trzymało go żelaznym uchwytem za zmiętą w garści, siatkową koszulkę. — Ty sukinsynu! — warknął Kruszyna; jego potężna, owłosiona prawa pięść wykonała krótki zamach, rozległ się suchy trzask ciosu w podbródek, głowa Kitwaszewskiego podskoczyła do góry jak wyrzucona z katapulty, za nią całe ciało wygięło się w nienaturalnym ruchu do tyłu i Kitwaszewski, trzepocząc rozrzuconymi ramionami, runął bez jęku w kąt kantoru. Kruszyna pochwycił słuchawkę i nakręcił numer: mimo nałożonych w międzyczasie binokli pan w meloniku nie mógł dostrzec migających na tarczy cyfr. — Aniela! — rzucił Kruszyna w słuchawkę — jest jeszcze prezes? — i szybko dodał: — To niech na mnie czeka, za chwilę będę! — Cisnął słuchawkę, zawaHal się sekundę, skoczył znów do mieszkania, po chwili znów dopadł telefonu, nakręcił numer i zawołał: — Panie prezesie! — po czym szybko i chaotycznie opisał sytuację w mieszkaniu Wilgi. — Co z nimi robić, na litość boską, co z nimi zrobić? — krzyczał w słuchawkę.

— Czy wezwać Pogotowie? — „Trzeba wiać — pomyślał z niepokojem pan w meloniku — ale jak?” — Nie! — dobiegł Kruszynę ostry, stanowczy głos Merynosa — ani mi się waż, słyszysz?

— Ale Jurek jest strasznie poharatany — próbował walczyć Kruszyna. — Inżynier wygląda, jakby się miał już-już przejechać! — Ale jak wezwiesz — krzyknął Merynos twardo — to się milicja dowie! Nie waż się, rozumiesz? Ułóż ich jakoś i zaraz podeślemy jakiegoś znajomego lekarza. Drzwi dobrze zamknij, słyszysz? — Tak jest — rzekł Kruszyna słabo: czuł się zupełnie zdruzgotany. Wolno odłożył słuchawkę i poszedł do mieszkania. Pan w meloniku wynurzył się ze zwojów kotary i rzucił się przez ciemny warsztat ku schodom. Nie zważał już na nic, biegł w ciemnościach potykając się i tupiąc. Kruszyna wypadł do kantoru i przystanął nasłuchując. — Jest tu ktoś? — krzyknął głośno: w głosie jego brzmiał strach. Pan w meloniku natrafił na schody i stoczył się po ich żelaznej spirali w dół. Za sobą słyszał już wyraźnie ciężki tupot zbiegającego w panicznej trwodze Kruszyny. W środkowym boksie garażu było ciemno, choć oko wykol. Wprost ze schodów pan w meloniku wbił się na szklistą powierzchnię jakiegoś auta. Błyskawicznie namacał klamkę wozu, otworzył drzwiczki i wskoczył do środka. Przyzwyczajone po sekundzie do mroku oczy zaczęły się orientować w czarnym niebycie: ciężko dysząc spoczywał na luksusowym siedzeniu drogiej limuzyny. Już chciał opuścić wóz, gdy ze schodów stoczył się w ciemność Kruszyna: pan w meloniku skulił się na pachnącym kosztowną skórą obiciu, po czym bardziej czując niż słysząc zbliżającą się pogoń, stoczył się na podłogę wozu. Uspokojony ciszą Kruszyna zapalił zapałkę i rozejrzał się: w środkowym garażu nie było nikogo. Podszedł do humbera i otworzył drzwiczki przy kierownicy. Zapalił drugą zapałkę i z okrzykiem radości dojrzał kluczyk, tkwiący w stacyjce. Natychmiast wsiadł i zapalił motor: manipulując przy zasysaczu włączył niechcący radio. Z głośnika rozległy się tony skocznej, lecz smutnej muzyczki, przesyconej szybciutką, wielkomiejską nostalgią. Pan w meloniku odetchnął rozpaczliwie głęboko: mógł sobie teraz na to pozwolić, ta muzyczka zagłuszała westchnienia. Kruszyna wyprowadził wóz na ulicę.