Po paru minutach jazdy Kruszyna przyhamował na ulicy Próżnej. Sąsiedni plac Grzybowski był pusty, przewalał się po nim niedobry, wręcz złośliwy, wiosenny wiatr. Kruszyna szybko wysiadł i pobiegł ku bramie. Pan w meloniku przyklęknął i ostrożnie wystawił głowę ponad suto polsterowane oparcie siedzenia szofera. Gdy Kruszyna znikł w bramie, pan w meloniku wysiadł z auta. Podszedł do bramy, na której wśród licznych szyldów, wywieszek, tabliczek i ogłoszeń rzucała się szczególnie w oczy duża, emaliowana tablica obwieszczająca czerwonymi literami na zielonkawym tle:
Spółdzielnia Pracy
WORECZEK
Wyroby galanteryjne
z mas plastycznych
Pan z parasolem stanął przed tablicą i zsunął melonik lekko na czoło.
— Magiczne koło zamyka się — szepnął z zadowolonym uśmiechem. — Poszczególne trybiki zaczynają do siebie pasować. Rachunek zgadza się.
Po czym oddalił się wolno w kierunku Marszałkowskiej, postukując parasolem.
Część siódma
1
Różanopalca jutrzenka uchyliła powoli zasłonę nocy znad Warszawy i wraz wyjecHaly na puste ulice jej rydwany — pękate, żółtobrązowe polewaczki. JecHaly wolno, parskając i szumiąc, zostawały za nimi zagony mokrego, spienionego asfaltu jak tłusta, czarnoziemna gleba, na której już niebawem wzejdzie dzień wielkiego miasta, zakwitną ulicznym ruchem wielkomiejskie godziny. Miękka, opałowa jasność kładła się na śpiące okna i pachnące świtem mury.
W bramie pojawił się dozorca: przeciągnął się, ziewnął, otulający go mimo maja kożuch rozchylił się, ukazując długie, białe kalesony. Na pustej ulicy zjawiła się ciemna jak przecinek sylwetka: młody tramwajarz szedł rozkołysanym krokiem, gwiżdżąc z cicha; z jednej kieszeni sterczało mu opakowane w gazetę śniadanie, w drugiej parzyła mu biodro butelka jak wspomnienie o nocy i o młodej żonie, która teraz, wśród rozkopanej pościeli, nie może zasnąć, rozmyślając pełna wdzięczności o tym, czy aby będzie mu smakować chleb ze śliwkowymi powidłami. Zza rogu wyszło czterech starszych robotników w cajgowych, podpiętych pod szyję kurtkach i starych kaszkietach: pod pachami nieśli małe, zniszczone teczki skórzane, z których wystawały szyjki butelek z herbatą. Szli miarowo, rozmawiając cicho i poważnie. Coraz więcej postaci wynurzało się z otwieranych bram, wesoło dzwoniący tramwaj przetoczył się po szynach, pojazdy rozpoczynały swą całodzienną, zgiełkliwą gonitwę. Wreszcie — około ósmej — śpieszący się niechętnie tłum urzędników wypełnił ulicę.
Pan Juliusz Kalodont otwierał swój kiosk, przeżuwając w duchu nocne zdarzenia: myśl o nich wprawiała go w radosne oszołomienie. Poza tym był niewyspany i niepokoił się, czy aby czcigodna Helena Lipińska poda Marcie i Halskiemu godne jego, Kalodonta, gościnności śniadanie. Ledwie usiadł na krzesełku i począł porządkować własne zadowolenie, gdy za witryną kiosku rozległ się miły, nosowy głos, oznajmiający uprzejmie: — Dzień dobry — Kalodont podskoczył jak na gwoździu. — Panie! — zawołał — i pan tu jest! Tylko mi pana brakowało. — Szybko wyskoczył z kiosku i schwycił pana w meloniku za połę czarnej, alpagowej marynarki. — Nie puszczę pana — oświadczył stanowczo — dopóki.
— Nie mam zamiaru uciekać — przerwał mu z uśmiechem pan w meloniku. — Odwrotnie, pragnę z panem porozmawiać. Przede wszystkim proszę przyjąć ode mnie gorące powinszowania za wczorajszy sukces.
— Jaki sukces? — naburmuszył się Kalodont. Pan w meloniku uśmiechnął się filuternie. — Za sukces na gościnnych występach przy ulicy Krochmalnej — rzekł uprzejmie.
— Panie. — zaczął Kalodont i nie wiedział, co ma dalej powiedzieć: ten mały, czarny człowieczek paraliżował go swoją wiedzą z góry o wszystkim, zabijał w nim koncept, tupet, a nawet naturalną swobodę.
— Panie Juliuszu — rzekł poważnie pan w meloniku — proszę mnie posłuchać: teraz nie czas na wyjaśnienia, ale już niebawem nagadamy się do syta. Natomiast poproszę. o. tubki.
— Tubki? — powtórzył zbluffowany Kalodont — ja. Jak to? Nie wiem, czy mam je panu dać.
— Panie Juliuszu — powtórzył z ciepłą perswazją pan w meloniku — to bardzo ważne. Dla was.
Kalodont chrząknął groźnie i już miał zasypać swego rozmówcę mnóstwem krzyżowych pytań, gdy pan w meloniku sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki, skąd dobył długą, białą, opieczętowaną kopertę.
— Panie Juliuszu — zaczął tonem tak uroczystym, że Kalodont zamilkł, jakby powstrzymany niewidzialną, lecz delikatną dłonią, uniemożliwiającą mu wprawienie w ruch języka — oto depozyt, który składam w pana czcigodne ręce. Jest pan jedynym człowiekiem w Warszawie, któremu mogę go powierzyć, albowiem ufam pańskiej lojalności, ufam w pańską uczciwość i niezłomność, w pańską niezawodną moc dotrzymywania przyrzeczeń. Kierując się taką samą wiarą i taką samą ufnością królowa Anna Austriaczka złożyła niegdyś swój los w ręce pana d’Artagnan i jego przyjaciół i, jak wiemy, nie zawiodła się na nich — w tym miejscu Kalodont sprężył się w poczuciu wdzięczności i dumy za to porównanie. — Otóż, drogi panie Juliuszu — ciągnął pan w meloniku — w wypadku gdybym do niedzielnego wieczoru, do godziny wpół do dziesiątej, nie zgłosił się po odbiór tego dokumentu — głos pana w meloniku zadrżał dramatycznie — w takim wypadku nakładam na pana, Juliuszu Kalodont, obowiązek rozpieczętowania tej koperty w obecności dwojga osób. Osobami tymi mają być: porucznik MicHal Dziarski i człowiek o białych oczach, zwany ZŁYM!
— Coooo? — wybełkotał Kalodont, ogłuszony nadmiarem rewelacyjnych zleceń.
— Ci dwaj panowie, tylko ci dwaj panowie, i nieodzownie obydwaj ci panowie razem mają być obecni, ramię przy ramieniu, przy otwarciu tej koperty! Wiem, Juliuszu Kalodont, że nie ma takiej siły, która byłaby w stanie przeszkodzić panu w spełnieniu mojej ostatniej. być może. woli.