Выбрать главу

— Nie ma — szepnął Kalodont wzruszony, stał przed panem w meloniku w postawie pełnej wzniosłości i ściskał z uniesieniem jego prawicę. Czuł, że ten niewielki człowieczek bliski mu jest jak brat, którego nie widziało się przez lata całe i o którym nie wie się nic prócz tego, jak wygląda.

— Ale dlaczego ostatniej? — przeraził się nagle — jak to?

— Nigdy nic nie wiadomo — rzekł z głęboką mądrością pan w meloniku — zwłaszcza gdy wyruszamy w bój o słuszną sprawę. O spokój w tym mieście.

W chwilę potem spieszący się wokół przechodnie mogliby dostrzec, jak starzec w maciejówce, o rumianej, sarmackiej twarzy i sumiastych wąsach, wręczał niskiemu panu w meloniku dwie tubki pasty do zębów marki „Kalodont”. Mogliby, rzecz jasna, gdyby nie spieszyli się tak bardzo i tak niechętnie, jak to jest zwyczajem urzędników w pobliżu godziny ósmej. Ponieważ zaś zwyczaje są najżywotniejszą tkanką naszego istnienia, a pasta do zębów stanowi zaledwie pospolity jego składnik, przeto nikt, oczywiście, nie zwrócił najmniejszej uwagi ani na tubki, ani na dwóch zajętych nimi starszych panów.

2

— I co teraz? — rzekł przeraźliwie cicho Zylbersztajn. Stał przed biurkiem Merynosa, blady i spocony, uszy płonęły mu purpurą, palił łapczywie papierosa.

Merynos wparł się mocniej w fotel, kuląc ramiona, jakby mu było zimno. Twarz miał poszarzałą, znać na niej było nie przespaną noc, pod oczami torbiasto zarysowały się zmęczone powieki. Kruszyna stał przy oknie, gryząc paznokcie. Jurek — stęknął z cicha — co będzie z Jurkiem? Żeby tylko nie wykitował. Ten lekarz w nocy kiwał nad nim głową.

— I co teraz?… — powtórzył Zylbersztajn histerycznie. — I co teraz, panie prezesie? I co teraz?

Merynos milczał. Patrzył niewidzącym wzrokiem przed siebie, błądził spojrzeniem po Lowie, po pokoju, po przeciwległej ścianie i polsterowanych drzwiach. — Jurek — zawodził z cicha Kruszyna — czy wytrzyma? Jureczek! Cholera! — mówił bez podnoszenia głosu i bez wpadania w gniew — jak ja tego sukinsyna, tego łobuza namacam, to albo on, albo ja. Jureczek nie przeżyje. On słaby!

— I co teraz? — powtórzył wolno Zylbersztajn, rozciągając sylaby; nagle wrzasnął: — Co pan? Merynos! Panie prezesie! — przechylił się przez biurko, złapał mocną, owłosioną łapą bark Merynosa i potrząsnął nim silnie. Merynos ujął w przegubie jego rękę jak w żelazne cęgi i nie spojrzawszy nawet na Zylbersztajna rąbnął nią z całej siły o biurko. Zylbersztajn zbladł jeszcze bardziej, lecz nawet nie syknął.

— Zamknij japę — rzekł spokojnie Merynos, głosem opanowanym, równym — nie widzisz, że myślę? I ty — zwrócił się do Kruszyny — zamknij się, bucu! Twój Jureczek zarobił sobie na baty. Niech no tylko wyleczy się, to Kudłaty z nim porozmawia. Wtedy dopiero pojedzie do szpitala albo od razu do parku sztywnych. Tylko że te porachunki, to na później.

Kruszyna umilkł. — Kudłaty! — wrzasnął Zylbersztajn — idź pan do niego, panie prezesie! Niech coś zrobi, niech coś zadziała! Przecież tak nie może być! Nie może zginąć taki piękny interes, taka okazja! Takie pieniądze!

— Zylbersztajn — rzekł wolno Merynos — zamknij pysk.

— Co ja mam zamknąć! Dlaczego ja mam zamknąć — głos Zylbersztajna drgał już wściekłością, nieprzytomną awanturą. — Kto tu najgorzej się obsunął? Ja czy pan? Czy może obywatel Kudłaty? Ja mogę już pakować ręcznik i szczotkę do zębów. Tego Wcześniaka będą mieli jutro, a mnie za dwa dni. — głos mu się załamał w nagłej panice, która zaraz ustąpiła znów wściekłości: przechylił się przez biurko i wymachiwał wyprostowanym, drżącym palcem wskazującym przed nosem prezesa Filipa Merynosa. — Ale nie ze mną takie numery! Wszyscy pojedziecie ze mną do buraczków, do łopatek, do taczek! — Złapał się za głowę w przystępie nagłej rezygnacji: — Dokąd ja mam uciekać? — zawodził — gdzie można zniknąć? Dajcie jakąś metę. Dajcie mi moje pieniądze! — rozdarł się wielkim krzykiem, przypominając sobie w końcu najważniejszy motyw swej rozpaczy.

— Ty wszarzu — powiedział Merynos z niedobrym uśmiechem — twoje pieniądze? A ileś już trafił na boku? Na tym tysiącu biletów, coś mi je sprzedał po trzydziestaku? Wspólnik, morda twoja twarz! — Merynos uniósł się wolno z fotela, przeciągnął się, aż zatrzeszczały stawy, pochylił się złowieszczo i powoli obszedł biurko. — No, powiedz, ty. Na ileś mnie na tym rąbnął? Ile już masz odłożonych na boku, o czym nikt z nas tu nie wie, kiju parszywy! Przyzwoity człowieku!

Zylbersztajn cofnął się krok do tyłu, potknął się i upadł na stolik. Merynos — podszedł do niego, pochylił się nad nim, nie spiesząc się ujął go za klapy marynarki i podciągnął w górę z niebywałą siłą: Lowa, choć niewysoki, ale tęgi i masywny, zdawał się być w tych potężnych, mięsistych dłoniach opakowanym ciężarem, unoszonym przez niezawodny dźwig. Po czym postawił Lowę na nogi, puścił uchwyt i nagłym, mocnym zamachem otwartej dłoni uderzył go dwukrotnie, z obu stron, w twarz. Zylbersztajn zatoczył się z hukiem na szafę, księgi handlowe zachybotały gwałtownie na regałach, jego blada twarz stała się kredowobiała z wyraźnymi, czerwonymi śladami palców na policzkach i z grubymi kroplami potu na czole pod zmierzwionymi włosami. — Zapłacisz mi ty za to, ty. — syknął Zylbersztajn z nienaturalną powolnością i w tej samej chwili Merynos skoczył ku niemu. Na jego twarzy, jak wypisany wyrok ostateczny, pulsowały cętki nieprzytomnej pasji. Jak potężny, skalny blok wpadł między nich Kruszyna. — Panie prezesie! — szeptał drżącymi wargami — niech się pan uspokoi, błagam pana, panie prezesie! Lowa! Ty nie bądź taki kozak! Słyszysz? Panie prezesie! Lowa, wynoś się stąd! — Usiłował wypchnąć Lowę spod szafy do drzwi i wyrzucić z pokoju, ale Zylbersztajn miotał się, łapiąc konwulsyjnie za sprzęty.

Merynos znieruchomiał, przeciągnął językiem po zaschłych wargach, obciągnął na sobie marynarkę i poprawił włosy. — Puść go — rzekł ostro do Kruszyny — niech tu zostanie. — Odszedł ku oknu, oparł się o parapet i zapalił papierosa. — Zylbersztajn — rzekł patrząc w okno, tonem twardym, lecz — spokojnym — nie na teraz te dąsy. Mamy jeden dzień czasu i tego dnia nie można zmarnować na sprzeczki. Potem porozmawiamy i uregulujemy nasze żale. Teraz pojedziesz do Wilgi i zorientujesz się, jak tam wygląda. W razie poruty nie rusz nic i wracaj. Jak mieszkanie jest nie spalone, to powiedz Paciukowi, że Wilga wyjecHal na parę dni za interesami i żeby cię wpuścił na górę. W stołowym stoi sekretera: wyłam dolną szufladę, wyjmij żelazną kasetkę i przywieź tutaj. W tej kasetce jest twój tysiąc biletów. Ty, Robert — zwrócił się po chwilowym namyśle do Kruszyny — sprowadź mi tu tego twojego Szaję, ale już. No, chłopcy — rzucił jakby — przyjaźniej — za pół godziny macie być obydwaj tutaj na górze. — W Kruszynę wstąpiło trochę optymizmu, Zylbersztajn poprawił zmaltretowany krawat i choć w postawie jego było mnóstwo urazy, zdawał się jednak uspokajać nieco. — Ja idę do Kudłatego — rzekł Merynos. Słowa te podniosły Zylbersztajna i Kruszynę mocno na duchu. — Ty, Lowa — dodał Merynos życzliwie — uważaj, dobra? Jakbyś się zorientował, że ktoś tam stoi na cynku, to w ogóle nie wchodź. — Dobra — rzekł Lowa tonem przebaczenia — i niech pan koniecznie idzie do Kudłatego, panie prezesie! On coś poradzi, pomoże. — Na pewno — rzekł Merynos.

Kruszyna i Zylbersztajn wyszli, zaś Merynos usiadł za biurkiem, skreślił parę słów, włożył w kopertę, zapieczętował i zawołał: — Aniela! — Weszła Aniela. Merynos rzekł: — Zdejmuj fartuch. Zaniesiesz to do pani Szuwar, do sklepu. I nie ruszysz się bez odpowiedzi, słyszysz? — Dobra — powiedziała Aniela. Zdjęła fartuch, spod którego ukazała się batystowa bluzka z nieprzeciętną ilością mereżkowych plis i falbanek, wytarła w fartuch ręce, wzięła list i wyszła. Filip Merynos wyjął z oszklonej biblioteczki butelkę koniaku, wypił dwa kieliszki, jeden po drugim, po czym ułożył się wygodnie w fotelu, przymykając oczy. Wyglądało na to, że ucina sobie krótką pokrzepiającą drzemkę w przerwie między zajęciami. Były to jednak pozory. Mózg prezesa Filipa Merynosa nie przestawał ani na chwilę pracować ciężko i wytrwale wśród ohydnych przekleństw i straszliwych marzeń o zemście.