— Niech się pani nie boi — rzekła z pogardą Aniela, wycierając umazany krwią, popiołem i okruchami szkła palec o tył spódnicy — ja to bym pani najchętniej zniekształciła tym wazonem tę piękną buzię, ale tego nie zrobię — złapała Olimpie za rękę i wyszeptała żarliwie: — Niech go pani zabierze! Niech go pani sobie weźmie! Tak będzie lepiej dla niego.
Olimpia patrzyła zafascynowana w twarz z grubej skóry, pokrytą szminką i różem. „Musiała być kiedyś naprawdę ładna — pomyślała wspaniałomyślnie — kozacko ładna”.
— Nie boję się pani — rzekła Olimpia — a na dowód.
Nie skończyła, lecz ujęła słuchawkę stojącego na jednej z półek telefonu i nakręciła numer. W słuchawce rozległo się męskie głębokie: „Halo?”
— Filipie — powiedziała Olimpia — otrzymałam właśnie twój list. Chętnie się z tobą spotkam. Może byś wpadł teraz do mnie? — Owszem — rzekł spokojnie Merynos; cały pokój wirował mu w oczach — będę za dziesięć minut! — Olimpia odłożyła słuchawkę. — Oto odpowiedź — powiedziała do Anieli. — Pan Merynos zaraz tu będzie.
— Załatwione — rzekła sztywno Aniela — w porządku. Odwróciła się szybko i wyszła bez słowa pożegnania. W ten sposób kryła łzy, które zalśniły w kątach jej bezczelnych oczu. Uprzytomniła sobie bowiem, że już wkrótce przestanie być nawet służącą dla prezesa Filipa Merynosa.
Filip Merynos zbiegł po schodach jak sztubak, zarzucając tułowiem na półpiętrach wokół poręczy, podskakując i gwiżdżąc. Nie pamiętał w tej chwili o niczym.
W siedem minut potem wchodził do sklepu. Olimpia siedziała na niskim stołeczku nad rozłożonym „Vogue” i udawała zatopioną w lekturze i ilustracjach. Merynos zamknął za sobą drzwi, Olimpia uniosła głowę i wpatrywali się przez chwilę w siebie intensywnie, z napięciem, bez słowa. Widzieli się po raz pierwszy od dwóch miesięcy.
— Dzień dobry — rzekła Olimpia wstając. Podeszła do drzwi wejściowych i zamknęła je na klucz. — Porozmawiamy na górze, dobrze? — uśmiechnęła się nieśmiało. — Jak chcesz — rzekł sztywno Merynos. Czuł wzruszenie i był na siebie wściekły.
Na górze Merynos usiadł w głębokim, skórzanym fotelu i zapalił papierosa. Olimpia przysiadła na brzeżku tapczanu, opierając łokcie o umieszczoną na kolanach wzorzystą poduszkę.
— Słucham cię? — rzekła poważnie.
— Chciałem ci zadać dwa pytania — rzekł Merynos lekko schrypłym głosem.
— Jakie jest pierwsze?
— Czy chcesz wyjść za mnie pojutrze za mąż?
— A drugie?
— Czy możesz mi pożyczyć do jutrzejszego wieczoru pięćdziesiąt tysięcy złotych?
Olimpia zatrzepotała rzęsami. Serce biło jej gwałtownie. — Czy mogę ci z kolei zadać dwa pytania? — powiedziała cicho.
— Proszę cię — rzekł równie cicho Merynos.
— Dlaczego chcesz, abym wyszła za ciebie za mąż po tym wszystkim?
— Bo cię kocham.
— Po co ci są potrzebne te pieniądze?
— Bowiem mogę przy ich pomocy zdobyć jutro około miliona złotych.
— W jaki sposób?
Merynos zaciągnął się głęboko papierosem. — Na to pytanie będę ci mógł odpowiedzieć wtedy dopiero, gdy ty odpowiesz na pierwsze z mych pytań — rzekł jeszcze ciszej i bardzo zawzięcie.
Olimpia ukryła twarz w dłoniach. Skronie jej pulsowały oszałamiająco, czuła dziką emocję pobieranych w ciągu sekund decyzji. Uniosła powoli piękną głowę i ogarnęła Merynosa najwspanialszym ze swych bławatnych spojrzeń. W oczach jej była uległość.
— Zostanę twoją żoną — powiedziała wyraźnie — możesz mi nic nie mówić. Domyślam się wszystkiego.
Filip Merynos wstał z fotela i krążył po dużym pokoju jak ciemny tygrys, naładowany zwierzęcą radością. Nieubłagana drapieżność biła z każdego jego ruchu. Zbliżył się do tapczanu i usiadł obok Olimpii.
— Olimpio — rzekł tłumiąc siłę głosu — nie domyślasz się niczego. Ale posłuchaj. Zawsze marzyłem o tym, że będziesz moją żoną w jednej z tych luksusowych willi, w Śródborowie lub w Konstancinie, i że nasze dzieci będą dziećmi prezesa Filipa Merynosa, szanowanego działacza gospodarczego, przedsiębiorcy i obywatela. Te marzenia się nie ziszczą. Pojutrze wyjeżdżamy za granicę. Ściślej mówiąc uciekamy. Czy zgadzasz się na to?
Olimpia nic nie odpowiedziała. Gryzła nerwowo chusteczkę, jakby na chwilę przed wybuchem płaczu.
— Te pieniądze — rzekł Merynos, jak gdyby nie dostrzegał milczenia Olimpii — potrzebne mi są na dziś, na dzień, na parę godzin zaledwie. Ja jestem bogatym człowiekiem, Olimpio — obrócił się gwałtownie ku Olimpii i chwycił ją za ręce — bardzo bogatym człowiekiem. Mam duży majątek w obcych walutach i kosztownościach, który uda się razem z nami tam, za granicę. Śmieszna suma pięćdziesięciu tysięcy złotych potrzebna mi jest od razu, teraz, dl — a zdobycia owych setek tysięcy, które pokryją koszta naszego przejazdu. — Zniżył głos do poufnego szeptu:
— Mam w Szczecinie pewnego człowieka, który nam wszystko załatwi. Facet na wysokim stanowisku. W środę będziemy w Kopenhadze. Zrozum, te parę groszy, te pięćdziesiąt tysięcy, to dlatego, żeby nie bawić się już dziś w podejmowanie z konta spółdzielni „Woreczek”, w patyczkowanie się z przelewami. I nie chcę już niczego rozmieniać, nie chcę ruszać waluty ani biżuterii, rozumiesz?
— Pojmuję cię doskonale — uśmiechnęła się słabo Olimpia. — Przecież wiesz, że ja się znam na tych rzeczach. I chociaż nie domyślam się niczego, jak mówisz. to ufam ci. O niczym nie chcę wiedzieć i nic mnie nie obchodzi — dodała mocnym głosem, w którym dźwięczało porozumienie i lojalność.
Zdecydowanym ruchem wystała, podeszła do małego sekretarzyka i wysunęła dolną szufladę. Pchnęła lekko ściankę szuflady i odsłoniła jej podwójne dno: na dole leżały równo ułożone paczki pięćsetzłotowych banknotów.
— Bierz, ile potrzebujesz — rzekła Olimpia.
Merynos wstał, zbliżył się do wyprostowanej Olimpii i ujął ją delikatnie za ramiona. Pochylił się i z ogromną tkliwością pocałował ją w usta. „On mnie naprawdę kocha — pomyślała Olimpia. — Obok prawdziwej miłości nie wolno przejść obojętnie. To zbyt cenna rzecz”. Jak odrzucona od pestki łupina mignęła jej przed oczyma twarz Witolda Halskiego. Westchnęła z ulgą, jaką daje pewność o dokonaniu właściwego wyboru, ogarnęła ją słodycz słusznych postanowień. Przytuliła się z oddaniem do Merynosa.
— Między nami — rzekł Merynos, odsuwając ją leciutko od siebie — nie domyślasz się nawet, że ja nie nazywam się Filip Merynos.
— Nieważne — wionęła Olimpia, z ustami tuż przy ustach Merynosa — żyjemy w takiej epoce. Cóż zrobić?
— W jakiej epoce?
— W epoce, w której o nazwisku męża dowiadujemy się częstokroć dopiero przy ołtarzu. I też nie zawsze o prawdziwym. I nikt nie ma o to do nikogo pretensji.
Filip Merynos odetchnął głęboko, postawiwszy nogę na ostatnim stopniu sześciu pięter schodów. „Te schody — pomyślał — są jednak męczące”. I po raz pierwszy doznał leciutkiego zadowolenia, że już w poniedziałek zerwie z tymi schodami na zawsze.
Nie wszedł do gabinetu, lecz poszedł czystym, bielonym korytarzem aż do końca i stanął w otwartych drzwiach łazienki. Na gazowej kuchence grzał się czajnik z herbatą, obok na pustej skrzynce siedziała Aniela bez fartucha, czytając gazetę i paląc papierosa. Uniosła oczy, spojrzała w twarz Merynosa i od razu wiedziała wszystko.