— Aniela — rzekł Merynos — są już wszyscy?
— Są — powiedziała Aniela nie wstając — u Kruszyny.
— Słuchaj — powiedział Merynos wyjmując portfel z tylnej kieszeni spodni — każ Kruszynie i Lowie przyjść do mnie. Tu masz pięćset złotych. Pójdziesz do „Lotu” na Hożą, wiesz, gdzie to jest? — Wiem — rzekła krótko Aniela.
— Kupisz tam dwa bilety na poniedziałkowy ranny samolot do Szczecina. Ale. żeby nie wiem co, słyszysz? Nie pokazuj mi się bez biletów, zrozumiałaś?
— Jasne — rzekła lekceważąco Aniela.
— Masz jeszcze dwieście — rzekł Merynos, dodając dwa czerwone banknoty do pięćsetki — zblatuj portiera, kasjerkę, kogo chcesz, ale bilety muszą być.
— Dobra — rzekła krótko i niechętnie Aniela.
— Sama rozumiesz — Merynos uśmiechnął się nieszczerze — że należy mi się trochę wypoczynku po tej szarpaninie, no nie? Choćby tydzień urlopu, prawda?
— Miodowy tydzień, co? — rzuciła z odpychającą drwiną Aniela.
— Chociażby — mruknął Merynos, ciemniejąc na twarzy — a ty mi, Aniela, nie szuraj, bo jeszcze przed wyjazdem mogę ci wzrok odebrać. Po cholerę masz widzieć świat na sino, prawda?
Odwrócił się i poszedł do swojego gabinetu. Aniela wyciągnęła przed siebie szerokie, twarde dłonie. Przymknęła oczy i wyobraziła sobie, że tuż obok stoi Olimpia Szuwar, że ona, Aniela, zamyka wolno, lecz szczelnie drzwi od łazienki, a następnie długo i ze smakiem dusi piękną kobietę, tłamsi z drewnianą mocą jej białą, wyniosłą szyję, łamie kark i pogardliwym kopnięciem odrzuca w kąt miękką, wstrętną kukłę. Teraz, kiedy Filip Merynos osiągnął to, czego pragnął, jedynym jej uczuciem była nienawiść, a jedynym marzeniem nieszczęsny los tych dwojga. Otworzyła oczy, splunęła ciężko na środek łazienki i włożyła pieniądze do zniszczonej torby z metalowym zamkiem. Po czym zawołała Kruszynę i wyszła na schody.
Na trzecim półpiętrze minęła wstępującego wolno w górę niskiego pana w meloniku i z parasolem w ręku. „A ten karaluch do kogo?” — pomyślała czujnie, lecz kategoryczny ton Merynosa, jakim nakazał jej załatwić bilety, nie pozwolił jej na, dalszą ciekawość. „Skąd ja znam tę postać? — zastanowił się pan w meloniku, ogarniając Anielę nieuchwytnym, lecz badawczym spojrzeniem. — Aha! już mam. Toż to dawna «Królowa Siekierek». No, no, zaczyna się nieźle”.
Kruszyna i Zylbersztajn weszli do gabinetu. Merynos siedział za biurkiem. — Masz bilety, Lowa? — spytał Merynos. — Mam — rzekł Lowa: wyjął z kieszeni pakiet i rzucił na biurko. — No i jak tam jest? — spytał Merynos. — Spokojnie — rzekł Zylbersztajn. — Paciuk funkcjonuje, warsztaty na chodzie. Powiedziałem, co mi pan prezes kazał. Aha. znaleźli jeszcze skatowanego do nieprzytomności Kitwaszewskiego w kantorze, ale Kitwaszewski twierdzi, że upił się w trupa i sam tak się ustawił o sprzęty. — A kto go tak obsmyczył? — spytał Merynos. — Ja — mruknął niechętnie Kruszyna — zupełnie zapomniałem o tym panu prezesowi powiedzieć. Wyprowadził mnie, skubany, z równowagi tym wszystkim i dałem się ponieść nerwom. — Nie ma o czym mówić — rzekł bez uśmiechu Merynos. Wstał, wyszedł zza biurka i stanął na środku pokoju.
— Chłopcy — rzekł ciepło — zostaliśmy we trójkę. Trudno, nie ma rady. Ale ten numer z meczem nie może nam wylecieć z palców, prawda?
— Prawda — rzekł, słabo Zylbersztajn — tylko że na tym tysiącu sztuk — wskazał na leżący na biurku pakiet — majątku nie zrobimy.
— Jasne — rzekł Merynos poważnie — nie o to chodzi. Chodzi przede wszystkim o to, że zostaliśmy we trójkę. To jest ważne.
— Nie rozumiem? — rzekł niezbyt bystro Kruszyna.
— Ja rozumiem — rzekł z twardym uśmiechem Lowa — większa dola na każdego, to ma pan prezes na myśli, prawda?
— Tak — rzekł z namaszczeniem Merynos — cały kusz, cały rajwoch dzielimy na trzy równe części.
— Co mi z tego — uśmiechnął się z melancholią Zylbersztajn — kiedy w domu czeka już na mnie chyba dwóch smutnych panów. Ten Wcześniak na pewno już powiedział wszystko i po nitce do kłębka trafiono bez pudła do pana Zylbersztajna. — Otarł rękawem blade, spocone czoło; był nie ogolony, cerę miał zielonkawą, wyglądał jak po ciężkiej chorobie.
— Lowa — uśmiechnął się krzywo Merynos — dziwnie się o ciebie nie boję i dziwnie jestem spokojny, że dasz sobie radę. Zwłaszcza jak dostaniesz jutro wieczorem do ręki ze dwieście tysięcy złotych.
— Nie widzę jeszcze tych dwustu tysięcy — rzekł z szyderczym grymasem Zylbersztajn.
— Tak jest, panie prezesie — rzekł z szacunkiem, lecz dość tępo Kruszyna; taka tępota bywa najczęściej nazywana zdrowym rozsądkiem — ja też ich nie widzę. Gdzie jest ten rajwoch? Jak go złapać?
Merynos podszedł do biurka, rozpieczętował pakiet, wyjął zeń jeden bilet i położył go, pieczołowicie wygładzając, na blacie: wąski, różowo — brązowy pasek sztywnego papieru leżał równiutko, jak cenny dokument, na politurowanym fornirze. Następnie Merynos otworzył szufladę i wyjął plik pięćsetzłotowych banknotów w bankowej banderoli z grubym nadrukiem: „100”, który złożył przesadnie ostrożnym ruchem obok biletu. Lowa i Kruszyna wpatrywali się przez minutę w milczeniu w te upozowane elementy nie znanej im jeszcze kombinacji.
— Robert — rzekł wolno Merynos, spoglądając na zegarek — teraz jest godzina dwunasta. Pojedziesz na Pragę, na Stalową, do tego zecera, który nam załatwił zleceniowe blankiety. Pamiętasz który?
— Pamiętam — rzekł Kruszyna — nazywa się Cepurski.
— Tak — rzekł Merynos — niech będzie Cepurski. Powiesz temu Cepurskiemu bardzo prosto: „Panie Cepurski kochany, pan jesteś człowiek inteligentny, wie pan, co to dziś znaczy parę złotych, prawda?” Potem dasz mu ten bilet i powiesz: „Tu masz pan wzór”, po czym pokażesz mu z daleka tę forsę i powiesz: „A tu pan widzisz dwadzieścia tysięcy złotych w żywej gotówce, tak? Otóż jak mi pan nastuka do jutra rana trzydzieści tysięcy takich biletów, to te dwadzieścia patyków należeć będzie do pana”. Wtedy ten Cepurski zacznie, że to nie takie proste, że za późno żeś się; — wybrał, że za mało czasu na montaż całej afery, że klisze, że znak wodny, że papier, że podróbka. Wtedy ty mu powiesz: „Cepurski, oszukałem pana. Ja mam w ręku nie dwadzieścia, ale czterdzieści kawałków. To jest pańska forsa. A jak pan to załatwisz z drukarnią, znakiem wodnym i z kliszami, to pana głowa. Masz pan na to szesnaście godzin czasu. Ponad trzy tysiące złotych, za godzinę, dobra norma płacy w drukarstwie, co? No, jak? Chce pan?” Gwarantuję wam, chłopcy, że zechce.
— Tylko — bąknął Zylbersztajn — nie rozumiem, po co nam taka — kupa biletów? Trzydzieści tysięcy?
— To proste — Merynos poklepał Lowę serdecznie po pochylonych ze zmartwienia plecach.
— Po pierwsze, bo będziemy je sprzedawali o wiele taniej. My uczciwi kupcy, lewe bilety na pewno są u nas tańsze niż prawdziwe.
— Ale tam się zrobi bajzel na stadionie! — cmoknął z przerażonym zachwytem Kruszyna — blisko dwa razy tyle sprzedanych biletów! O, rany! Co za burdel!
— Zupełnie słusznie — uśmiechnął się Merynos — i o to właśnie chodzi. Ale trzeba przyjąć, że choćby nie wiem jak ten Cepurski te bilety sknocił, to przez pierwsze kordony zawsze na nie puszczą. Obciach może być dopiero przy bramach stadionu, a to już nas nie dotyczy. Nie bierzemy gwarancji za to, czy nasi klienci dostaną się na trybuny, czy nie.