Plecy Zylbersztajna prostowały się wolno. — Co pan jest, to pan jest, panie prezesie. — rzekł z zuchwałym podziwem — ale na pewno pan nie jest gapa.
— No widzisz — uśmiechnął się Merynos — jakoś to będzie.
— Ale jak my rozprowadzimy taką masę biletów? — zatroskał się na nowo Zylbersztajn.
— O tym się zaraz przekonasz — rzekł Merynos, zapalając papierosa. — Robert, gdzie masz tego Szaję?
— Czeka u mnie w pokoju zerwał się Kruszyna — przyprowadzić? Merynos skinął twierdząco głowę. Kruszyna otworzył polsterowane drzwi na oścież. Nie zwrócił przy tym najmniejszej uwagi na fakt, że drzwi były nie domknięte, tym bardziej przeto nie mógł zauważyć małej, czarnej postaci, która bezszelestnie uskoczyła w bok, w cień otwieranego na zewnątrz, grubo obitego skórą i wojłokiem skrzydła. Po chwili powrócił z Szają: Szaja wszedł za Kruszyną i ujmując klamkę, aby zamknąć drzwi za sobą, poczuł leciutki, ledwie uchwytny opór; był jednak dostatecznie podniecony swą prezentacją, jako też wspaniałymi, polsterowanymi drzwiami, by niezupełne zatrzaśnięcie się ich klamki przypisać czemu innemu poza własnym, niezręcznym pośpiechem.
— Więc to jest Szaja — rzekł Merynos po chwili badawczego egzaminowania Szai przenikliwym spojrzeniem.
Szaja ukłonił się grzecznie. — Szajewski, do usług — zaseplenił nieznacznie i skłonił się raz jeszcze. Stał teraz na środku pokoju pomiędzy rozwalonym w fotelu Zylbersztajnem a opartym o biurko Kruszyną: Filip Merynos obchodził go z wolna dookoła z rękami w kieszeniach spodni, mierząc go taksującym spojrzeniem jak premiowanego konia. Szaja poczuł się jeszcze bardziej stremowany niż przed wejściem.
— Słuchaj, Szaja — rzekł bez żadnych ceremonii Merynos. — Wiem, że nie jesteś drewniak, lecz wręcz przeciwnie, nadajesz się do wszystkiego. Chcesz trafić sto tysięcy złotych?
Ostatnie słowa wypowiedział szybko, obserwując bacznie spod oka twarz Szai. Był pewien, że wymieniona niebotyczna suma sprawi oszałamiające wrażenie na tym pospolitym, warszawskim łotrzyku w kratkowanej koszuli i drelichowych spodniach. Pomylił się jednak. Twarz Szai, młoda i zniszczona, nie wyrażała nic poza ostrożnym zainteresowaniem, szczęki trzymał mocno zwarte, dzięki czemu przy ustach występowało brutalne zgrubienie, narastające w cyniczny, zawzięty grymas. „Oooo! — pomyślał Merynos z pełnym uznania znawstwem — ten to as! Klasa sama dla siebie! Zapewniona kariera w przyszłości, o ile nie zgnije w pierdlu. Twardy, zimny łobuz, który poderżnie gardło własnemu ojcu i bratu, jeśli zajdzie potrzeba. Kudy Morycowi do niego! Moryc był tylko zdolnym narwańcem, a ten to. duża postać”.
Szaja zaczekał, aż Merynos pochylił głowę nad zapalonym papierosem i wtedy dopiero przełknął ślinę? Wymieniona suma rzeczywiście przyprawiła go o sekundę zawrotu głowy, zaś facet proponujący ją nie wyglądał na rzucającego słowa na wiatr. — Szefie — rzekł Szaja z ledwo uchwytną, roztopioną w uniżoności poufałością — ja biedny chłopak. Dla mnie każdy grosz to duża rzecz, ale jak większa dola, to mocniejszy numer, prawda? — Mówiąc starał się nie odsłaniać bezzębnych dziąseł, jego zmięta twarz marszczyła się w ujmującym uśmiechu, głęboko osadzone, jasne, zimne i bezczelne oczy starały się spoglądać możliwie najprościej i najuczciwiej w oczy rozmówcy, manifestując jakoś natrętnie tę swoją uczciwość i prostotę.
— Prawda — rzekł twardo Merynos. — Nie masz co się targować ani mnie sondować. Masz rację, numer będzie mocny i ty go odstawisz. Będziesz o wszystkim wiedział, jak facet na kierowniczym stanowisku.
Po nie ogolonych policzkach Szai przeleciały wypieki zmieszania. „Ten to duży kozak — pomyślał z szacunkiem o Merynosie — to nie Kruszyna ani ci inni. Oho, ten to naczelnik, od razu widać. Kto to może być? Może sam.” Jego zmięte, zniszczone policzki nabrały rudo — czerwonej barwy z emocji, uszy mu zapłonęły, nos pokrył się potem. Coś zmieniło się ledwie dostrzegalnie w jego postawie: znikł ostatni cień poufałości, została sama, całkowita uniżoność.
— A więc polecenie od obywatela Kudłatego, panowie — zwrócił się Merynos do wszystkich, cofając się za biurko i opierając stopę o siedzenie fotela, zaś plecy o bibliotekę — ty, Kruszyna, załatwisz, co ci powiedziałem, a następnie stawiasz w trybie nagłym cały wydział biletowy na nogi. A ty, Szaja. — zatrzymał się chwilę, uśmiechnął się lekko i wyjął papierosa z paczki ukrytej w kieszeni — ty, Szaja, ogłosisz wielką mobilizację nąjprzytomniejszych i najrówniejszych w Warszawie kozaków.
Zylbersztajn i Kruszyna wpatrzyli się w Merynosa pytającym wzrokiem, Szaja uśmiechnął się bezzębnie, głupio, a przy tym jakoś piekielnie chytrze. Zdawał się chwytać w locie nie wypowiedziane jeszcze myśli tego potężnego, ciemnego mężczyzny. — Po co taki szum? — spytał z niepokojem Zylbersztajn.
— Właśnie — rzekł niepewnie Kruszyna — po co ten młyn? Wydział biletowy wystarczy, no nie?
— Nie — rzekł Merynos zapalając papierosa — na jutro nie wystarczy. Jutro musi startować co najmniej dwustu albo i więcej kozaków, którzy zapewnią ludziom z wydziału biletowego szybką, przytomną robotę. Jutro trzeba będzie pracować w locie i właśnie dlatego musimy wflitować pomiędzy kordony największych rozrabiaków na lewych biletach. Zmobilizujesz najlepszych ludzi, Szaja, na dziś, na dziesiątą wieczór i zbierzesz ich w ruinach tego gmachu PKO na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej. Tam zrobimy odprawę. Ja przyjdę.
— Pan prezes? — zawołał z najwyższym zdumieniem Kruszyna.
— Tak, ja — rzekł lodowato Merynos — tym razem ja. W tych ruinach jest na dole, w podziemiach, ogromna hała. Tam ich zbierzesz, Szaja. Rozumiesz, o co mi chodzi? — zwrócił wzrok na Szaję.
— Obojętnie wszystko — rzekł Szaja — kapuję maksymalnie i bez pudła, panie prezesie. Mobilizacja, największe kosiory z całej Warszawy do ruin na Świętokrzyską, każdy z nich zainkasuje po bilecie na jutrzejszy mecz, należy się domyślać, nie?
— Jakbyś zgadł — rzekł Merynos i pomyślał: „Szkoda, że tego rzezimieszka tak późno spotkałem. Byłby moim następcą — uśmiechnął się w duchu gorzko i odważnie — a może i lepiej, że się zjawił dopiero teraz. Tacy jak on przecinają żyły swym śpiącym wodzom i organizują na nich niezawodne zasadzki w zmowie ze stróżami prawa”.
— Robert — rzekł wskazując na Szaję — daj mu jakiś wóz od Wilgi. Żeby nie jeździł tramwajami. Ty, Lowa, pojedź się trochę przespać. Do mnie do chaty, rzecz jasna — uśmiechnął się złośliwie na widok przerażenia Zylbersztajna. — Te tysiąc sztuk weź ze sobą — dodał wskazując na pakiet z prawdziwymi biletami — sprzedajemy je jutro co najmniej po dwieście złotych za jeden. W zalewie fałszywych biletów te dobre będą na wagę złota — uśmiechnął się jak chłopiec z brzydkiego, lecz udanego kawału. — Zobaczycie, nasi ludzie będą sami ostrzegać przed fałszywymi biletami. Ubaw będziemy mieli jutro nie z tej ziemi. Robert, to, co zrobi Cepurski, też przywieziesz do mnie, na Kępę, a potem.
Urwał niezbyt nagle, przeciągając pierwszą sylabę, i wzrok jego utkwiony w drzwiach zaostrzył się, nadając całej twarzy wyraz czujny i groźny. Wszyscy odwrócili głowy w kierunku spojrzenia Merynosa i ujrzeli wolniutko otwierające się drzwi. Drzwi uchylały się coraz szerzej i szerzej, aż wreszcie na progu stanęła niewysoka, wątła postać w czarnej alpagowej marynarce, w meloniku i z parasolem w ręku. Postać ta uchyliła grzecznie melonika, odsłaniając błyszczącą łysinę nad żółtą, kościstą twarzą, uśmiechniętą z zakłopotaniem właściwym niepozornym petentom.