— Czy można? — spytała postać bardzo nieśmiało i bardzo uprzejmie.
— Pan do kogo? — głos Merynosa zadźwięczał metalicznie w zupełnej ciszy: w głosie tym ukryty był starannie ten sam niepokój, który wgryzł się w serca wszystkich obecnych. W świadomości każdego zarysowały się natychmiast dręczące pytania: jak on się tu dostał? dlaczego nie słyszeliśmy szczęku naciskanej klamki? co on słyszał? Kto to jest?
— Ja? — zawaHal się nowo przybyły — do spółdzielni „Woreczek”.
— Dyrektora nie ma — wyrwało się Zylbersztajnowi — chory.
— Czego pan szuka? — spytał obcesowo Merynos — czego pan chce? Pan w meloniku zdawał się być zaskoczony tym pytaniem. Zresztą był nim w istocie. Nie mógł przecież powiedzieć, że chce oddać wszystkich obecnych w ręce milicji. Szukał gorączkowo w pamięci analogicznej sceny z przebogatego zasobu przeczytanej w życiu literatury kryminalnej i nie znajdował niczego, co by pasowało do aktualnej sytuacji.
— Panie prezesie! — krzyknął nagle Kruszyna — to przecież ten pan, który uratował panu życie na tym kiermaszu.
Merynos milczał chwilę. — Aach, to ten pan — uśmiechnął się krzywo — i zapewne przyszedł mnie pan odwiedzić, co?
— O, to właśnie — rzekł łagodnie pan z parasolem — gnębił mnie bardzo brak nowin o pańskim zdrowiu.
Merynos poczuł niewytłumaczalny, lecz wyraźny lęk. — Czy mógłbym poznać pańskie nazwisko? — spytał poważnie i grzecznie — bardzo bym pragnął odwdzięczyć się panu za okazaną mi wtedy pomoc.
— Oczywiście — rzekł pogodnie przybyły. Zapadła cisza, naładowana niezrozumiałym napięciem: Kruszyna, Zylbersztajn, Szaja poczuli się, sami nie wiedzieć dlaczego, jak widzowie na szarpiącym nerwy spektaklu. — Moje nazwisko — rzekł pan w meloniku — brzmi Drobniak. Jonasz Drobniak. Jak pan widzi, panie prezesie, imię noszę w pewnym sensie symboliczne. — Słowom tym towarzyszył uśmiech tak dziwny, że sercem Filipa Merynosa targnęło nieokreślone, jeszcze dziwniejsze przerażenie: lęk taki zjawia się rzadko, albowiem pozwala nam przeczuć nieznane nieszczęścia, jakie przynosi ze sobą niewytłumaczalne krzyżowanie się ludzkich dróg, losów, przeznaczeń.
— Kochany panie Drobniak — rzekł Merynos — z chęcią umówię się z panem na kawę w przyszłym tygodniu i postaram się przynieść panu jakąś miłą pamiątkę w dowód wdzięczności za okazaną mi pomoc. — Mówiąc te grzeczne, przyzwoite słowa Merynos czuł, że się uspokaja. „Co za przywidzenia — pomyślał — idiotyczne lęki. Po prostu miły, poczciwy staruszek. Nic nie wie, nic nie słyszał”. — A teraz. — kończył z przyjaznym uśmiechem — jestem, jak pan widzi, bardzo zajęty. Praca, drogi przyjacielu. A więc może pan powie, czego pan sobie życzy dzisiaj, kochany panie Drobniak?
Jonasz Drobniak uśmiechnął się, jakby przepraszając, na prawo i lewo, zamrugał powiekami i skłonił się lekko Merynosowi oraz reszcie obecnych. Po czym sięgnął powolnym ruchem pod marynarkę, jakby do kieszeni, w której zazwyczaj nosi się dowód osobisty w celofanowej oprawce.
— Życzę sobie przede wszystkim — rzekł nosowym, lekko wzruszonym głosem — abyście, panowie, podnieśli ręce do góry i odwrócili się spokojnie do ściany.
To mówiąc wydobył spod pachy ogromny, lśniący, czarno oksydowany browning typu „Hiszpan 9”, którego lufą omiótł pokój, nie pomijając nikogo z obecnych, gestem znamionującym dużą wprawę w posługiwaniu się tym przedmiotem. Jednocześnie usunął się o jeden krok w bok, by nie stać na tle drzwi, co znamionowało z kolei dużą przytomność umysłu, jako że nigdy nie jesteśmy w stanie dobrze wiedzieć, co czai się za każdymi drzwiami.
Efekt tych słów i gestów był, co tu dużo mówić, silny. Szaja pierwszy poderwał obie ręce w górę, jego jasne oczy rozbiegły się rozpaczliwie na wszystkie strony, zniszczona twarz pokryła się bladością, widać było jednak, że nie przestaje na sekundę kombinować, jakby tu zmienić swe położenie. Zylbersztajn oniemiał, otworzył szeroko usta, czoło zalśniło mu obfitym potem, wzniósł ręce do góry jakby w przeogromnym zdumieniu. Najwolniej wznosił ręce Filip Merynos: twarz mu pociemniała, kark nabrzmiał, oczy nabiegły złowrogo krwią, widać było, że nie myśli nawet o kapitulacji. Jego też najbaczniej obmacywał wzrok Jonasza Drobniaka, który z poczciwego spojrzenia biurowego safanduły przeistoczył się naraz w spojrzenie bystre, ciemne i wszystkowidzące.
Rewelacją stało się natomiast zachowanie się Roberta Kruszyny. Kruszyna nie podniósł rąk do góry. Uczynił dwa niezbyt pośpieszne kroki i stanął tuż przy Jonaszu Drobniaku w ten sposób, że lufa rewolweru oparła się o jego. Kruszyny, brzuch: następnie wisząc nad Drobniakiem masywem swej niezwykle barczystej postaci, rozcapierzył prawą dłoń, ujął nią bez trudu całą twarz Jonasza Drobniaka, rzekł bez specjalnej urazy, raczej z pobłażliwą drwiną: — Ty. pluskwo! — i wypchnął niezbyt nawet silnie ramię przed siebie. Jonasz Drobniak poleciał jak wyrzucony z katapulty w róg pokoju, gdzie efektownie upadł, przewracając krzesło; padając przymknął w panice oczy i na twarzy jego odbił się wyraz krańcowej trwogi. Po chwili jakby uspokojony, leżąc malowniczo w kącie uniósł ostrożnie powieki, rozejrzał się ze zdumieniem wokoło i wyrzekł zagadkowe słowa: — Jeszcze tu jesteśmy? — jakby nie wierząc w ten zwykły fakt oraz pomacał się ostrożnie po kieszeniach. Uspokoiwszy się rzekł z wyrzutem, nie ruszając się z podłogi:
— To nieprawidłowo, panie Kruszyna. Tak się nie robi. Mam do pana żal za brak respektu dla stylu. Jak ktoś mówi: „Ręce do góry”, to trzeba je grzecznie podnieść. Tak jak, w książkach i na filmach.
Merynosowi zdumienie odebrało mowę, nie wiedział, czy ma śmiać się, czy bać się ciągle tkwiącego w prawym ręku Drobniaka rewolweru. Dylemat rozwiązał znów Kruszyna. Uczynił parę kroków w kierunku leżącego Drobniaka i nagłym kopnięciem wgniótł mu dłoń w podłogę. Grymas bólu przeleciał przez żółtą, poszarzałą nagle twarz leżącego, rewolwer wysunął się z poranionych palców. Wtedy Szaja i Zylbersztajn rzucili się w kąt i lawina uderzeń i kopnięć zwaliła się na Jonasza Drobniaka. Kruszyna schylił się, podniósł rewolwer i podał Merynosowi. — Zostawcie go! — krzyknął Merynos i po chwili Jonasz Drobniak dźwignął się ciężko, półprzytomnie na kolana, unosząc okrwawioną, zsiniałą i opuchłą twarz. Szaja trzymał go ciągle za klapy rozdartej marynarki. — Co z nim zrobić, szefie? — spytał sepleniąc złowieszczo; oczy zbiegły mu się w jakieś krzywe szparki, z których ziało zwierzęce okrucieństwo.
Merynos bawił się rewolwerem. — Na razie nic — mruknął — schowamy go dobrze. A jutro przekażemy go obywatelowi Kudłatemu. Ten z nim porozmawia.
— Panie prezesie! — zawołał rozpaczliwie Kruszyna, łapiąc się oburącz za głowę — ten facet ocalił panu życie, a pan go chce jutro oddać Kudłatemu? Tak nie można.
— Właśnie dlatego, że ocalił — uśmiechnął się z wysiłkiem Merynos — oddamy go jutro, a nie dziś. To jest jego premia.
— Przecież unieszkodliwiliśmy go — jęczał płaczliwie Kruszyna — dostał baty. Ma nauczkę. To wystarczy. Takie bańki to dosyć!
Jonasz Drobniak stanął na rozdygotanych kolanach i oparł się ciężko o ścianę. Jego obrzękłe krwawosinymi skrzepami usta zadrgały. — Panowie — powiedział z trudem — jeśli nie wypuścicie mnie stąd do jutra, przyjdzie tu po mnie ZŁY. Jutro ZŁY otworzy kopertę z dokładnym adresem i opisem miejsca, w którym w tej chwili jestem.
Ręka Szai odruchowo puściła klapę rozdartej marynarki. Zylbersztajn skrzywił się nieomal komicznie. Twarz Merynosa pokryła się cętkami furii. Wyszedł powolnym, strasznym ruchem zza biurka, zbliżył się do Drobniaka i uniósł go za ubranie w górę.