— Taaak — miął słowa w pobladłych wargach — to taaaak? No, to bądź spokojny, ty sukinsynu. Twój ZŁY jutro już po nikogo nie przyjdzie. Przestanie przychodzić. Tym razem. na zawsze! — Odwrócił nagłym ruchem głowę i krzyknął do Kruszyny: — Robert! Otwieraj! — Kruszyna przyskoczył do jednej ze ścian, przekręcił klucz w biało lakierowanych drzwiach i otworzył je: był to rodzaj plakardu czy szafy ściennej — nie była ona głęboka, lecz zamiast podłogi czerniał na dnie jakiś otwór. Jednym szarpnięciem Merynos wrzucił Drobniaka do szafy, przekręcił klucz i schował go do kieszeni. Spoza lakierowanych drzwi dochodziło jeszcze przez chwilę głuche dudnienie spadającego w dół ciała.
— Ten lokal jest już chyba spalony, panie prezesie? — spytał zająkliwie Zylbersztajn, wskazując palcem podłogę.
— Co ci przychodzi do głowy, Lowa? — uśmiechnął się swobodnie Merynos; schował rewolwer Drobniaka do szuflady biurka i rzekł z dawną łaskawością i wzbudzającym zaufanie opanowaniem: — Spółdzielnia „Woreczek” pracuje najnormalniej pod słońcem.
I znów, raz jeszcze, wszyscy poczuli się uspokojeni taką niezachwianą pewnością siebie — gwarantką wszelkich niemal sukcesów.
3
Kto jemu każe się tak bić?
Konduktor w pociągu podmiejskim, gdy mu ktoś nie okaże biletu i jeszcze przejawia skłonności do awantury, macha ręką z rezygnacją: niech się dyrekcja kolei bije i użera z chuliganem. Milicjant nie bije się, tylko spisuje protokół, zatrzymuje, prowadzi co najwyżej do komisariatu. Z drugiej strony my, kozacy, kosiory — lejemy się, bo chcemy, bo walczymy w ten sposób o władzę nad spokojnymi pacanami. Zaczepiony i napadnięty bije się czasami, bo musi.
Ale ten ZŁY? Nikt go nie napada, to on spada nie wiadomo skąd, rzuca się, bije, leje, walczy z takim fanatyzmem, jakby z tego żył, jakby na tym zarabiał, jakby go ktoś obraził, zelżył, obrabował. Dlaczego on to robi?
Ta tajemnica żarliwego działania budziła zabobonny lęk w sercach, dla których nie było tajemnic grzechu. Człowiek bije się, gdyż: albo ma na to ochotę, albo coś na tym zarabia, chociaż przejazd tramwajem na gapę, albo musi narzucić swoją wolę bitemu, albo czuje się dotknięty na honorze. To przecież takie proste i o te tylko rzeczy biją się ludzie w Warszawie, tak się koszą, leją, naparzają, kotłują, kopcą, wpylają, kitują, spuszczają sobie baty, wstawiają sobie bańki. Tylko z tych powodów i w takich wypadkach gotuje im się ślepa, bestialska wściekłość pod czaszkami, tylko wtedy gotowi są pruć, ranić, łamać, okaleczać, zabijać. Inaczej nie ruszą nawet palcem, gdy w ich oczach ktoś pastwi się nad bezbronną ofiarą. A ON? Dlaczego on się wtrąca? I dlaczego, kiedy się wtrąca, robi to tak jak oni — nie z bezduszną, formalną, obojętną ostrożnością stróża publicznego ładu, tylko właśnie tak jak oni — aż do samego końca, aż do krwawej miazgi na twarzy chwilowego przeciwnika. Oni wiedzą, dlaczego miażdżą, ale on, ten ZŁY? Dlaczego ON to robi? Co go to wszystko obchodzi? Nie znajdowali odpowiedzi na to pytanie, kryło się w nim coś dla nich niewytłumaczalnego, a przez to niezwykle groźnego. Coś, co budziło zabobonny lęk.
Dwóch młodych chłopców zatrzymuje się przed gmachem szkoły. — To tu? — pyta jeden z nich. — Tu — odpowiada drugi. Ubrani są niemal jednakowo: obydwaj noszą wąskie, drelichowe spodnie khaki, czarne pulowery o podkasanych rękawach, z których wystają szczupłe, lecz muskularne przedramiona. Jeden jest blondyn, a drugi brunet, łączy ich jednaki, zuchwały, pogardliwy wyraz chudych twarzy i jednaka fryzura: krótko, pozornie niedbale przycięte na środku głowy włosy.
— Idź pierwszy, Jacek — mówi brunet. Jacek spluwa i pcha drzwi mocną, kościstą ręką, której przegub opięty jest skórzaną opaską, taką jakiej używają cyrkowi akrobaci. Za drzwiami są schody, z niewielkiego hallu biegną szerokie korytarze pełne drzwi, zdobnych w numery klas. Rozlega się dzwonek i w chwilę potem tłum chłopców i dziewcząt w różnym wieku wybiega na korytarze. Podchodzi woźna w czarnym fartuchu. — Panowie sobie życzą? — pyta. — Chciałbym się widzieć z Krystyną Bujnikówną z X klasy — mówi brunet grzecznym tonem. — Jestem jej bratem ciotecznym. Mam dla niej polecenie z domu. — Woźna patrzy nieufnie, lecz rusza w głąb jasnego korytarza i wchodzi do jednej z klas. Po chwili w perspektywie korytarza ukazuje się sylwetka dziewczęca i zbliża się szybko ku młodzieńcom w czarnych swetrach. — Jacek! — woła cicho śliczna szatynka na widok blondyna i niepokój błąka się na jej świeżej twarzy, lśni w czyściutkich oczach — co ty tu robisz? Teraz! O tej porze? — Twarz Jacka krzywi się z młodzieńczą fanfaronadą. — Ubieraj się, Krystyna — mówi Jacek — idziemy do kina. Mamy bilety na poranek do „Palladium”. Idziesz z nami. — Jak to? — broni się z obawą Krystyna — mam lekcje do drugiej. Koniec tuż — tuż, a ze mną nie najlepiej. Nie mogę robić takich numerów.
— Może to i racja — próbuje brunet. — Chodź, Jacek, zostaw ją, sprzedamy trzeci bilet i po kłopocie. — Nie wtrącaj się — mówi Jacek — Kryśka jest równa. Wie, że jak ja mówię, że idziemy, to idziemy. — Czekaj — usiłuje zyskać na czasie Krysia — pójdę do wychowawczyni, może mnie zwolni? Zaraz coś wymyślę. — Świetna myśl — mówi brunet — najlepiej łagodnie. Spróbuj, Krystyna. Byle spokojnie — dodaje, rozglądając się niepewnie wokoło. Krysia podchodzi do stojącej w głębi korytarza młodej nauczycielki o gładko ściągniętych do tyłu włosach: jej luźna sukienka i zaokrąglona z przodu sylwetka wskazują na zaawansowany poważny stan. Krysia przedkłada jej coś, lecz nauczycielka kiwa odmownie, choć z uśmiechem głową. Krysia wraca do czekających i mówi: — Nic z tego. — Jacek wsadza między zęby papierosa i oświadcza: — No, to szlus, Krystyna. Koniec z nami. Cześć. Moja dziewczyna nie może mi robić takich numerów. Jak ja mówię, żeby iść, to się zabiera łachy i idzie, a nie lata do nauczycielek. — Po czym rzucą krótko w stronę bruneta: — Chodź! — Brunet wzrusza bezradnie ramionami i wychodzi za Jackiem, który nie spogląda nawet na stojącą w wypiekach i łzach Krystynę. Na ulicy brunet mówi: — Załatwiłem ci, co mogłem, prawda, Jacek? Ten numer z bratem ciotecznym był na medal, nie? Od razu uwierzyła. — Prawda — mówi Jacek — nie twoja wina. A zresztą ja lachę kładę na to wszystko — dodaje ze znudzeniem, pakując obie ręce w kieszenie. — Trzeba się gdzieś urwać, przerzucić, gdzieś za granicę, tam gdzie wolno tańczyć, jak się chce, gdzie ci nie mówią, żeś łobuz, chuligan, bikiniarz, gdzie ci wszystko wolno. Dosyć mam tego jęczenia matki i głupich mów ojca. Urwę się, zobaczysz, tylko jeszcze tak im się wszystkim zapiszę, że mnie tu popamiętają. Zwłaszcza ta Krystyna. Jej się zdaje, że ja bez niej żyć nie mogę, a sama się łamie na takiej drobnostce. Że ja tylko z nią mogę! — Brunet chrząka, jakby chcąc powiedzieć, że może to i racja, ale nie mówi nic. — Nie idę do kina — oświadcza nagie Jacek, urywając w pół zdania, które miało brzmieć dalej: „bez Krystyny.” — idź sam, a dwa bilety sprzedaj. — Brunet wyciąga rękę. — No, to cześć — mówi, żegnając się jakby z ulgą. — Czołem — odpowiada Jacek i idzie wolnym, spacerowym krokiem przed siebie.
Idzie szeroką ulicą, po czym skręca w przecznicę i wstępuje do brudnawego baru. Zamawia piwo i wypija na stojąco, następnie zamawia dużą wódkę i wychyla ją ze smakiem. Po chwili prosi o jeszcze jedną, płaci i wychodzi. Idzie wolno, okrąża kilka bloków, przemierza parę ulic i znów znajduje się przed szkołą. Drzwi są otwarte, grupki dzieci opuszczają gmach. Jacek przystaje i czeka: wie dobrze w tej chwili, że czeka na Krystynę, i nie usiłuje nawet tego w sobie samym zaprzeczyć. W drzwiach staje jasnowłosa nauczycielka o zaokrąglonej postaci w luźnej sukni, po czym rusza na ulicę. Jacek znajduje się jednym skokiem przy niej. Staje przed nią i spogląda prosto w jej jasne, stanowcze oczy, patrzące chłodno, lecz bez niepokoju w jego chudą, złą, ładną twarz.