Выбрать главу

— Ty cholero! — syczy przez — zęby Jacek — żebyś wiedziała, że nie można psuć innym przyjemności! — Po czym uderza ją mocno w twarz. Uderzenie rzuca nauczycielkę do tyłu: przez sekundę chwieje się na nogach, potyka się o coś i pada. Białe plamy nieprzytomnej furii wirują w oczach Jacka: nagłym pchnięciem nogi kopie wypukły brzuch leżącej kobiety. Słyszy straszny jęk, widzi mnóstwo bladych, przerażonych twarzy dziecięcych i młodzieńczych wokoło, a wśród nich białą, stężałą jak wobec krwawego ulicznego wypadku, zniekształconą trwogą twarz Krystyny. Wtedy czuje wstrętne zadowolenie i zaczyna uciekać. „Masz, masz — myśli o Krystynie. — Zobacz, jak ja potrafię! Dla mnie nie ma obciachu, wszystko zrobię”. Biegnie lekko, pełen rozkoszy na myśl o uwielbieniu, jakie mu się za to wszystko od Krystyny należy. Nie obawia się pogoni. Gdy przebiega którąś z kolei jezdnię, hamuje nagle, tuż przy nim, rozklekotana skoda, upstrzona plamami zdartego, zielonego lakieru. Z wozu wychyla się bezzębnie uśmiechnięta twarz Szai. — Śpieszysz się, Jacek — rzuca wesoło Szaja — ładuj się do środka, to cię podrzucę. — Jacek wskakuje do auta. — Ty, uważaj — pochyla się ku niemu Szaja — coś pięknego szykuje się na dziś wieczór i na jutro. Mam dla ciebie bilet na mecz! — Klawo — rozjaśnia się Jacek — cieszę się, nie masz pojęcia. — Zupełnie zapomina, co stało się dziesięć minut temu. — Musisz mi tylko ściągnąć za trzydziestu przytomnych z twojego Mokotowa — mówi Szaja — wszyscy dostaną bilety. — Bądź spokojny — odpowiada Jacek — załatwię. Nareszcie jakaś zabawa — uśmiecha się błogo — bo już tak było nudno.

Kapelusze, pulowery, skarpetki, damska bielizna, uroczo ułożone szaliki i krawaty, kamizelki upozowane na niklowanych prętach, oszklone szafy pełne sukien, płaszczy i garniturów, ciągnące się długimi rzędami wzdłuż niskich hal. Opasłe słupy, obłożone lśniącą imitacją kamienia, odbijają jarzeniowe światło. Szaja lawiruje wprawnie w gęstym tłumie kupujących. Nic nie uchodzi jego bystrym, rozbieganym źrenicom. Wzdłuż frontowej ściany gmachu ciągnie się potężne pasmo ujętego w stalowe wiązania szkła. Staje przy tej szklistej płaszczyźnie i spogląda na wibrujące w dole Aleje Jerozolimskie. Jest sobotnie popołudnie, ulica pulsuje mrówczą żywotnością. Rozkopane posesje z narożnika Brackiej spoczywają w chaosie uprzątanych gruzów i zwożonego pod budowy materiału. Zewsząd, z Kruczej i z głębi Brackiej, rosną nowe domy.

Szaja wciska się w gruby wąż tłoczących się do ruchomych schodów ludzi: jedzie wolno w górę, gryząc nerwowo w nieustannym namyśle spękane wargi: tu i ówdzie odłupana warstwa dykty ukazuje czarne od smarów korbowody i przekładnie w mechanizmie ruchomych schodów. Na górze — nieustająca defilada przesuwających się jak w szybko jadącej kamerze dywanów, artykułów sportowych, firanek, elektroluksów, żyrandoli, ręczników, obuwia. Szaja zbiega po dwa stopnie w dół, na dolne piętra. Ze wszech stron najeżdżają kolorowe opakowania mydeł, kosmetyków, past do zębów, wirują nazwy: proszek „Uroda”, krem „Halina”, szkło, szklanki, spodki, tace, kubki, fajans, porcelana. Takie tempo ślizgania się wzrokiem po bogactwie rzeczywistości oszałamia, otępia — ale nie Szaję. Szaja ani na chwilę nie traci orientacji, pływa z błyskawiczną szybkością wzrokiem i świadomością po rzeczach i układach rzeczy, nie przestając — rejestrować najdrobniejszych faktów, nie zaniedbując wyciągania wniosków. Wysuwa nagle palec przed siebie: „Są!” Na ciągnących się poziomo wzdłuż frontowej ściany rurach centralnego ogrzewania siedzi pięciu młodych facetów w kraciastych koszulach, z widocznymi spod nich koszulkami gimnastycznymi: włosy mają lśniące i odczesane w nawisły pukiel na czoło, twarze znudzone. — Co jest? — mówi Szaja podchodząc. — Nudno — mówi jeden z młodzieńców. — Izio proponuje, żeby zdjąć tę gaśnicę — mówi drugi, wskazując wiszącą obok czerwoną gaśnicę pianową — i żeby popędzić trochę klientów z Cedetu. Straszny zgrywus z tego Izia, co? — Ciekawe — mówi Izio, dłubiąc w nosie — ile by się wylało z takiego baku? W takiej gaśnicy to płynu jak w gliniance. — Żeby to była wódka, to nikt by mnie nie utrzymał — wzdycha ciężko czwarty z młodzieńców — wszyscy tacy goli, że trzeba będzie chyba zacząć pracować. — Spokojnie, chłopcy, spokojnie — uśmiecha się bezzębnie Szaja — tylko bez paniki. Dobry wujaszek przyszedł. Jeszcze dzisiaj wam wskoczy parę złotych, a jutro każdy ma ode mnie bilet na mecz. — Twarze znudzonych młodzieńców spinają się radosną emocją. Szaja pochyla się, wszyscy zbijają się w ciasną kupkę, w środku której słychać sepleniący głos Szai.

Po chwili Szaja zmierza ku wyjściu. Lustro z kwadratowych tafelek oddziela dwie ubikacje: damską i męską. Szaja przygląda się sobie przez chwilę, zbliża twarz do lustra i wyciska brudnymi paznokciami sporą białawą krostę z podbródka. W lustrzanej tafelce odbijają się postacie dwóch facetów w popelinowych wiatrówkach, siedzących na przeciwległej balustradzie. — Na co czekacie, kozaki? — pyta Szaja, odwracając się i podchodząc. — Na Bożenę i na Dankę — mówi jeden z siedzących, czesząc szarym od łupieżu grzebieniem jasne włosy. — Chcecie załapać parę złotych i bilet na jutro? — uśmiecha się Szaja. — Maaasz. — mówi z marzycielskim niedowierzaniem — czeszący się — po co te drętwe pytania? — Z damskiej toalety wychodzą dwie młodziutkie, bardzo uszminkowane dziewczyny w jaskrawych spódnicach. Szaja informuje szybko i krótko, po czym kończy: — Dziś, o dziesiątej! — Siksy — mówi do dziewczyn ten, który się czesał — dzisiaj nic z miłości. Jazda do domu. Jutro również, towarzyszki, nie funkcjonujemy, ponimajecie? Interesy. Bolo i ja dostaliśmy robotę — kończy, wskazując na siedzącego obok kolegę. — Przecież przyrzekłeś, że pójdziemy dzisiaj do kina! — mówi zaczepnym tonem jedna z dziewczyn. — Bożena, zamknij japę, dobrze? — odzywa się milczący dotąd Bolo — i słuchaj, co do ciebie mówi twój pan i władca. I spływaj stąd, ale już, w podskokach! — Chodź, Danka — mówi Bożena, wzruszając ramionami — nie oni jedni w Warszawie. Inteligentni dobiegacze, nędzny ich los, nawet na kino nie mają. Znajdą się tacy, co mają. — Na kino i na krem w barze owocowym — dodaje z rzeczowym utęsknieniem Danka. — Samą miłością nie możną żyć, tym bardziej że nawet nie ma gdzie. Łatki, cały czas czekają na wiosnę. — Czyni pogardliwy ruch podbródkiem, wskazując obydwu zalotników. — Skończ, Danka, tę mowę! — syczy wściekle Bolo — bo ci tu, przy ludziach, przypalantuję w machę! — Szaja przykłada palce do czoła gestem lekceważącego pożegnania, dając tym do zrozumienia, że nie chce się mieszać do sprzeczek rodzinnych, po czym rusza na schody. Po paru chwilach mijają go szybko obydwie dziewczyny. — Panno Bożeno, panno Danko — woła cicho Szaja — może się tak umówimy na krem na jutro, co? Panie zasługują na luksus, taka uroda domaga się oprawy. — Dziewczyny patrzą trochę zdezorientowane. Na dole Szaja podchodzi do zaparkowanej koło CDT-u rozklekotanej skody. — Dokąd podwieźć panie? — pyta szarmancko. Dziewczęta wsiadają do auta bez chwili wahania. — Na spacerek — mówi Bożena, po czym pochyla się do ucha Danki i szepcze: — To rozumiem, facet elegancki, inteligentny, z samochodem. Na pewno jakiś artysta.