Выбрать главу

Zasnute chmurami, wiosenne niebo przeciera się tu i ówdzie nad Ochotą, tu i ówdzie przeświecają okna gorącego, majowego błękitu. Powietrze jest ciepłe, suche, duszące. Wyleniały trawnik pomiędzy budowami, zdeptany i poszarzały, przedstawia obraz rezygnacji: zielone kiełki świeżej trawy wschodzą tu daremnie, giną natychmiast i bezgłośnie jak pchane w odmęt przegranej bitwy straceńcze, milczące pułki. Na trawniku chłopcy grają w szmaciankę; siedzą stare kobiety, cerujące skarpetki swych zięciów i pilnujące przetaczających się na śmiesznych, półtorarocznych nóżkach wnuków w brudnych majtkach, z nadgryzioną i wytarzaną w kurzu maślaną bułką w rączce; leżą rozciągnięte na wznak postacie murarzy o twarzach nakrytych czapkami lub gazetami, wypoczywających przed powrotem do domu po niewinnej, sobotniej ćwiartce wódki. W najdalszym rogu szerokiej płaszczyzny trawnika grupka szesnastoletnich wyrostków gra w gazdę. Jest to gra równie hazardowa, jak nieskomplikowana: rysuje się na ziemi długą linię, na linii niewielki, wąski prostokącik, następnie gracze ustawiają się o dziesięć kroków przed linią i rzucają w jej kierunku złotówkowymi monetami. Wszystkie złotówki zagarnia ten, kto rzuci najbliżej linii, jeśli moneta przekroczy linię, rzut uznany jest za spalony i gracz traci stawkę, jeśli zaś ktoś trafi w prostokącik — wtedy inkasuje dodatkowo po pięć złotych od wszystkich zawodników.

Gra toczy się przy akompaniamencie wyzwisk, krzykliwości i przechwałek. — Uważaj, Wacek, jak was teraz zrobię na klawo! Renia mi nawet nie drgnie! — Ty, gram z tobą na mańkuta! O rubla na boku. — Kozak, myśli, że jelenia złapał! Tylko bez tych zmyłek! Mańkut to ty jesteś od urodzenia. — Chłopaki! Jaki rzut! Sama linia! Ale was obsłużyłem! — Złotówki lecą w powietrze, wyrzucane niezawodnie wytrenowanymi dłońmi, zataczają wymierzone, pewne łuki, szybko są — podnoszone, podawane, znikają w kieszeniach zwycięzców, przetaczają się przy zmianach banknotów na bilon z ręki do ręki, z kieszeni do kieszeni.

Nie opodal przewraca się z baku na bok leżący na zakurzonej trawie rosły robotnik budowlany. Wypił parę kieliszków po zejściu z budowy i chce się przespać, zanim pójdzie do domu, żeby żona nie piekliła się, że przychodzi na gazie. Wymówkę ma doskonałą, powie, że musiał zostać na zebraniu, ale chce się przespać za wszelką cenę, by zabić snem ślady alkoholu w oddechu i w głosie. Rozpiął koszulę na włochatej piersi, nakrył twarz „Expressem”, lecz sen nie przychodzi. Drażnią go ostre, krzykliwe głosy grających. Zamiast snu wpada mu na rozpostartą gazetę za daleko wyrzucona złotówka. Unosi się, siada, strąca gazetę, podrzuca złotówkę na wielkiej, otwartej dłoni. — Panie, rzuć pan monetę — woła jeden z grających. — Nie możecie uważać, taka wasza mama — mówi sennie robotnik — aby ludziom przeszkadzać. Hałasy i Hałasy! — Dziadziu — woła drugi — oddaj rubla, bo nie twój. I w ogóle, won stąd, stary śmieciu, bo cię czymś dmuchnę. Co tu? Letnia sypialnia Warszawy czy jak? — Robotnik trzeźwieje, wstaje i rusza ku grupce wyrostków. Jest wyższy ponad głowę od najwyższego z nich, widać od razu, że uczyniłby miazgę z każdego w pojedynczym starciu. Chłopaki cofają się, lecz w postawie ich nie ma strachu, przeciwnie — jest jakaś groźna wesołość, jakieś okrutne zadowolenie: w gromadzie nie boją się nikogo, a w tej chwili wiedzą już dobrze, że znaleźli łatwą ofiarę nieoczekiwanej zabawy. Rozbijają tylko swą grupkę, rozluźniają krąg, otaczają nadciągającego mężczyznę rozrzuconym półkolem. — Kolego — mówi jeden z nich szyderczo. — Popłyń spokojnie do domu. Póki możesz o własnych siłach, dobrze? Po co mamy nawrzucać ci parę kamieni i mieć potem przykrości? Po co masz zdrowie tracić? Ty, kiju w oko kopany, morda twoja twarz! — W tych pozornie uspokajających słowach jest zaczepka, prowokacja, wyzwanie, milion obelg i morze obrazy. Robotnika ogarnia furia: wódka, zmęczenie i uraza przyćmiewają mu wzrok. Zwalnia kroku, nie jest to jednak wahanie czy przestrach, lecz chwila wyboru przed wściekłym atakiem. Potężnym skokiem rzuca się do przodu, celując całym ciałem w najwyższego z przeciwników. Oczywiście — trafia w próżnię. Jednocześnie pierwszy, niewielki kamień trafia go w tył głowy. Robotnik zatrzymuje się na rozkołysanych nogach, maca ręką głowę, przenosi palce do oczu. Na palcach jest krew. — Ty bucu drętwy! — woła jakiś chłopak z szerokiego kręgu, schylając się wolno po kamień i nie spuszczając jednocześnie robotnika z oka — no, chodź! Chodź tu! Dlaczego nie idziesz? — Złamał się, skubany. — śmieje się inny. — Ma dosyć. — Wszyscy wokoło się śmieją, straszliwie, szyderczo, zwycięsko. Ze wszystkich stron zaczynają naraz padać kamienie, ale rzucane lekko, z nieznośnie lekceważącą pobłażliwością, jak na pośmiewisko padają u stóp robotnika, nie uderzając weń. Robotnik odwraca się, kładzie ręce do kieszeni i odchodzi. Oczy ma zaszklone bezsilną pasją, w gardle dławi go gorycz pognębionej słuszności, stłamszonej przez bezkarną przemoc. — Tatusiu — padają za nim głosy — zmień w domu gacie! — Mały kamień trafia go lekko w pośladek jak poniżający kopniak. Schodząc z trawnika mija stojącą na wyboistej jezdni, odrapaną z lakieru skodę. Drzwiczki skody otwierają się, Szaja wychodzi z auta i idzie naprzeciw tyralierze chłopaków z kamieniami.

— W wątłej sylwetce Szai jest coś, co sprawia, że napięta cięciwa tyraliery mięknie, łamie się i rozpada, w postawach chłopców zjawia się wahanie i niepewność. — Dość tych igraszek! — woła wesoło Szaja. Po chwili wokół Szai narasta zbita bezładnie gromadka, tłocząca się i popychająca, aby lepiej słyszeć: najmniejszy i najsłabszy pęta się rozpaczliwie wokół gromadki, obiegając ją ze wszystkich stron i usiłując dostać się do środka — wszyscy go odpychają, kopią i nikt nie słucha jego skomleń. Szaja mówi coś szybko i gromadka rozpryskuje się na wszystkie strony z krzykiem dzikiej radości. — Wacek! — drze się któryś w biegu — wskocz zaraz po mnie! Pruję tylko do domu, żeby coś przedtem wtrząchnąć! Pojedziemy razem.

Godziny przedwieczorne są ciepłe i parne. W świeżych, wiosennych krzakach i łęgach Czerniakowskiego Portu pachnie majową wilgocią. W zielonych grotach o niskich, liściastych sklepieniach, w gorących gniazdach z czystego, miękkiego piasku i suchych traw leżą rozwalone postacie w kąpielówkach, z głowami opartymi o łona dziewcząt. Słychać powolne organki, snujące z leniwą chrapliwością melodię tanga „Czy pamiętasz tę letnią przygodę”. Siedząca na piasku dziewczyna w podkasanej wysoko spódnicy i samym tylko biustonoszu nalewa z cichym bulgotem wódkę do blaszanego kubka. — Masz, Karol, napij się — mówi z czułością — do jednego z leżących. Karol unosi się — na łokciu i pije, łykając powoli, po czym sięga po papierosa. Dziewczyna w różowym biustonoszu zapala mu usłużnie zapałkę. Karol przypala i mówi zamiast podziękowania: — Odpalantuj się, Frania, dobrze? Spać mi się chce.

Baldachim z krzewów rozchyla się i w górze ukazuje się bezzębny uśmiech Szai. — No, rebiata — mówi Szaja — dość tych sielanek! Jest robota! I to jaka! — Leniwie rozwalone postacie w kąpielówkach ożywają, unoszą się w górę, siadają, słuchają. Karol wstaje, przeciąga się: ma krótkie, potężne nogi o grubych łydkach i szeroką, muskularną pierś z nieładnie zagojoną, szkarłatną blizną nad wątrobą. — Bądź spokojny, Szaja — mówi Karol — jestem tam z chłopakami o dziesiątej. — Twarz Szai znika, słychać za chwilę warkot zapuszczanego motoru. Karol schodzi na kamienisty brzeg i skacze w spokojną, zastałą, mętną wodę łachy, wprawiając w poruszenie tęczowe plamy brudu na jej powierzchni. Frania narzuca bluzkę na wypełniony obfitymi piersiami biustonosz i zapina spódnicę. Czyni to niechętnie, lecz wie, iż są sprawy w życiu mężczyzny, mające pierwszeństwo przed miłością i wódką. I że od tego nie ma apelacji, zaś próba przeciwstawienia się lub nawet zwykły objaw niezadowolenia z jej strony może skończyć się utratą zęba lub siną obwódką pod okiem.