Dziewczęta są młode i bardzo ładne: smukłe, wiotkie, w bardzo kolorowych spódnicach, bluzkach, sweterkach, ze sterczącymi na boki rogami zręcznie uwiązanych na szyjach, krótkich chustek. Fryzury dziewcząt cechuje wystudiowany, kunsztowny chaos lub równie misterna, skomplikowana prostota: końskie ogony podwiązane z tyłu aksamitkami, krótko, krzywo strzyżone czuprynki, odgarnięte do tyłu, nieregularne kosmyczki, strzechy starannie rozrzuconych, sterczących na czubku głowy pasemek lub długa, spadająca gładko z czoła przez oko aż do ramienia zasłona z gładko przyczesanych włosów. Pod nimi świeże twarze, szczupłe i wąskie, o krótkich noskach, brak szminki, ostentacyjna obojętność, przemądrzały, pozornie dojrzały uśmiech. Chłopcy trzymają ręce w kieszeniach drelichowych spodni, obuci są przeważnie w trampki lub mokasyny, włosy mają krótkie i nieregularnie przycięte, jakby po niedawnym pobycie w domu poprawczym: jest to najmodniejsze wśród chłopców uczesanie według modelu głowy aktora, grającego przed kilku laty główną rolę w sztuce „Tramwaj zwany pożądaniem”.
Adapter wyłącza automatycznie przegraną płytę, muzyka kończy się, chłopcy odchodzą od swych partnerek bez słowa podzięki, wszyscy zbiegają się przy stosie płyt. — Benny Goodman: „Kalama-zoo” — sylabizuje entuzjastyczny głos, wymawiając po polsku. — W dechę! Zobaczycie, jak tu posuwa ten perkusista, Gene Krupa, czy jak tam on? Jak bije, o rany! — Daj lepiej tego Harry Jamesa — dopomina się inny głos. — Ja chcę „Chattanooga” — prosi głos dziewczęcy. — Skończ, Leszek, z tą rozrywkową szmirą do tańca i daj coś z prawdziwego jazzu — mówi do tasującego płyty chłopak w ogromnych, oprawnych w gruby nylon okularach i w granatowym swetrze. — A co chcesz, Grzegorz? — pyta Leszek z odcieniem szacunku w głosie.
— Masz — mówi Leszek, podając Grzegorzowi płytę — to ci odpowiada? — Na twarzy Grzegorza pojawia się wyraz rozmodlenia. — Louis Armstrong — czyta — „West End Blues”. Cudo! — Nastawia płytę, z głośnika rozlega się pełna nostalgii melodia, prowadzona przez potężną, czystą w tonie trąbkę, a potem przez chrapliwe nucenie, gardłowy, niski śpiew bez słów. Grzegorz słucha w upojeniu, reszta towarzystwa z zainteresowaniem, lecz bez zbytniego zapału.
— Za mało biglu — mówi jeden — z chłopców. Grzegorz odwraca się z pogardą. Znów padają nazwy tańców i orkiestr. — Count Basie. „One O’clock Jump.” — czyta z trudem jeden z chłopców i puszcza płytę. Rozlega się muzyka z takim biglem, że wszystkim zaczynają chodzić mrówki po plecach: ośmiotaktowy, podrywający rytm w ciągle narastających gradacjach zdaje się podnosić ciała z ziemi, kraść je prawom ciążenia, ekstatyczna, murzyńska frenezja bije z czarnego dysku płyty, kadencje wewnętrznego napięcia wznoszą się jak pulsowanie krwi w skroniach, gejzery wybuchających z przedziwną precyzją dźwięków trąbek, puzonów, saksofonów, instrumentów perkusyjnych uderzają z taką siłą, że muzyka ta opanowuje bez reszty, wypełnia sobą uczucia i doznania jak wzruszenie miłosne, zapamiętanie alkoholowe lub wszechwładna radość sportowego zwycięstwa. Wokół radia wszyscy tańczą, młode twarze chłopców i dziewcząt spięte są nieoczekiwaną powagą, uważnie skupione, co kontrastuje ze zwinną ruchliwością ich nóg, z wesołym błazeństwem ruchów tego stylu tańca, wyrażającego radość pokolenia. — Ale pląsy — cieszy się obserwujący z zachwytem tańczących Leszek. — Dobre! — woła pogodzony i uśmiechnięty Grzegorz — dobry jazz wciela tęsknoty naszej generacji za odrobiną ekscentryczności i zręczności, za poczuciem humoru i leniwym wdziękiem — dodaje nie bez napuszonego upodobania dla własnych słów. — Ten Count Basie to kanona — przyznaje Leszek, podrygując w rytm muzyki. — Ci Murzyni! Tylko oni tak potrafią!
Muzyka kończy się i jednocześnie rozlega się dzwonek przy drzwiach. — Magda. — zwraca się pytająco Leszek do jednej z dziewcząt — rodzice? Już? — Okrągłe, czarne oczy Magdy są chłodne i spokojne. — Niemożliwe — mówi Magda. — Wykluczone. Nie przyjdą przed dwunastą. Idź, Leszek, otwórz. — Leszek podchodzi do drzwi i za chwilę na progu dużego pokoju staje Szaja. — Halo — uśmiecha się bezzębnie — skacze się, jak widzę, co? — Zewsząd witają go przyjazne okrzyki: — Cześć, Szaja! Chodź tu, dostaniesz kielicha. Posłuchaj, jaki tu mamy nabój muzyki. — Cacy, cacy — mówi Szaja — ja do was z propozycją. Mam dla was taką polkę, że kij położycie na swinga. — Wyłuszcza ostrożnie, lecz nader atrakcyjnie sprawę, biorąc pod uwagę obecność obcych dziewcząt. — Ja idę — mówi jeden z chłopców, z tych, którzy nie tańczyli, lecz pili cały czas wódkę; twarz ma spoconą, czerwoną, rozmazaną alkoholem. Za nim paru innych sięga po rozrzucone na tapczanie marynarki i wiatrówki, większość jednak nie rusza się spod ścian. — A ty nie idziesz, Kazik? — pyta obojętnie Szaja — a ty, Leszek? — Nie, Szaja — odpowiada trochę wstydliwie, lecz stanowczo Leszek — dostałem te płyty tylko na dziś wieczór. Może jutro doskoczę na mecz, ale dziś. nie mogę. Wiesz, jak ja to lubię. — Jak chcecie.
— Szaja wzrusza ramionami — no, boys — dodaje w stronę zwerbowanych — idziemy!
Na schodach spoza zamkniętych już drzwi dobiega ich jeszcze kaskada żywiołowej, murzyńskiej radości, bijąca z fortepianowego boogie-woogie. Jeden z zwerbowanych zatrzymuje się na chwilę, jakby mu czegoś było żal, jak ktoś postawiony wobec arcytrudnego wyboru. — No, chodź już, Staszek — woła Szaja. Staszek czyni pełen dezorientacji gest w stronę drzwi, jakby chciał wrócić, po czym macha z rezygnacją ręką i zbiega za Szają po schodach.
Ogromna, odrapana kamienica w śródmieściu należy do remanentów przeszłości pod każdym względem: pochodzi z początków stulecia, nosi na sobie ślady ciężkich obrażeń z powstania i remontów z pierwszych lat po wojnie. Brudne, pełne kamiennych resztek świetności frontowe schody upstrzone są szyldami i wywieszkami małych, cHalupniczych przedsiębiorstw. Wysokie, zrujnowane drzwi prowadzą na każdym piętrze do ciemnych, ponurych mieszkań. Takie drzwi otwiera Szai jakaś ledwie widoczna w zagraconym korytarzu przygarbiona postać o niechlujnych włosach i zgrzytliwym głosie złej, starej baby. — Czy jest pan Poraj-Zbęski? — pyta Szaja. — Cholera go wie, tego podleca — trzeszczy wściekle stara kobieta — na drugi raz dzwoń pan trzy razy! Nie będę otwierać za tego łobuza.
Szaja naciska bez pukania klamkę drzwi po prawej stronie, spoza których dochodzą przytłumione, liczne głosy. Za drzwiami jest mały, niski i ciemny przedpokoik, zbudowany domowym sposobem z gołych cegieł: pali się tu maszynka gazowa, na której, wśród zatrzęsienia śmieci, starych skorup po jajkach i zeschłej skórki po kiełbasie, grzeje się nie myty od wieków imbryk z kawą. Szaja pcha nogą drugie drzwi i wchodzi pewnie do wysokiego, słabo oświetlonego i odrapanego z tapet pokoju. Jest to pokój nieznośnie, męcząco brudny i pretensjonalny; w rogu zbudowany jest niezręcznie, jakby przez zwykłego zduna, tani okap, pozujący na stylowy kominek z wielkopańskich siedzib: stoją na nim szczerbate i poutrącane kandelabry i piękny ongiś, teraz poobijany, upstrzony przez muchy empirowy zegar o na pół odartym z emalii cyferblacie. Obok kominka widnieje zbity tandetnie z desek pokrytych ceratą mały, domowy bar, pełen stojących tu od lat, zakurzonych, lepkich butelek po drogich, zagranicznych trunkach; pod ścianami stoją dwa wyleniałe, rozprute, lecz bardzo szerokie tapczany, na środku niski stół, wokół stołu ogromne, porozdzierane, pełne kłębów wyłażącego włosia i wystających, krzywych sprężyn fotele. Na tapczanach wala się nie schowana, niechlujna, zmięta bielizna pościelowa, na stole stoją litrowe butelki z wódką wśród rozrzuconych ogórków, resztek szynki w papierze i odgiętych puszek ze skumbrią, byczkami i filetami śledziowymi, w kandelabrach płoną świece, na barze świeci się nocna lampka, nad jednym z tapczanów wisi kuta w srebrze tarcza z herbem Poraj, ryngraf z orłem i turecki kindżał. Wokół stołu pełno ludzi: młodzi mężczyźni, dziewczęta, chłopcy piją wódkę dużymi stopkami wśród przekrzykujących się głosów, pisków. Okna są szczelnie zamknięte, panuje tu duszne gorąco, przesycone wonią tanich perfum, większość mężczyzn paraduje w samych spodniach i koszulkach gimnastycznych, niektórzy świecą zupełnie gołą, spoconą piersią, dziewczęta mają porozpinane bluzki, jedna z nich pochyla się nad muskularnym młodzieńcem, siedząc na poręczy fotela w samej tylko milanezowoniebieskiej kombinacji i w staniku. Niektóre z dziewcząt zapięte są jednak szczelnie w swych sukienkach, spoglądają spłoszonym wzrokiem wokoło, piją niechętnie i mało, uśmiechają się sztucznie, nie reagują na nastrój wybuchowej, choć tępej wesołości.