Podeszła do Merynosa i pocałowała go wspaniałym gestem w czoło. Było coś macierzyńskiego i rozgrzeszającego w tym geście i Merynos poczuł, że słowa te nie są wyłącznie zręcznym frazesem. Brzmiała w nich cała koncepcja życia, cudowna życiowa filozofia. Pochylił się z wdzięcznością ku dłoniom Olimpii. W tej samej chwili zrozumiał, w musi wyłączyć osobę Olimpii Szuwar ze swych myśli na nadchodzące dwadzieścia cztery godziny, jeśli chce ocalić swe życie — tylko nagie życie.
Lowa Zylbersztain zsunął dwa szerokie fotele i wstawił między nie krzesło. Merynos rzucił mu prześcieradło, poduszkę i koce i Lowa zabrał się niezręcznie do przygotowywania posłania. Merynos wszedł do łazienki, wziął prysznic, po czym położył się na tapczanie i palił papierosa. Lowa rozebrał się, umył w łazience i wrócił na swe legowisko. WzdycHal ciężko, kręcąc się niespokojnie i nie znajdując dogodnego położenia dla swego masywnego korpusu na stworzonej przez siebie konstrukcji. Tęgie ramiona złożył pod czarną głową, szeroka pierś w gimnastycznej koszulce wznosiła mu się raz po raz melancholijnym stęknięciem nad zasuniętym kocem.
— Panie prezesie — rzekł cicho Lowa.
— Czego chcesz? — rzekł flegmatycznie Merynos.
— Jak pan myśli, uda się jutro czy nie uda?
— Uda się.
— I co ja mam robić. Jak pan myśli? Ja pana bardzo przepraszam — uniósł się na łokciu i spojrzał w stronę tapczanu — że panu głowę zawracam. Ale ja chciałbym się poradzić.
— Mów, Lowa — rzekł łagodnie Merynos: leżał na wznak, z oczami wbitymi w sufit, zaciągając się głęboko pall-mallem.
— Ja myślę, panie prezesie, że jak to wszystko wystrzeli i jak załapię moja dolę, to trzeba będzie się zamelinować — póki co, na parę tygodni, gdzieś na Mazurach. Albo na zachodzie. Ja mam tani dobrego kumpla, on pomoże, tym bardziej że będę nadziany. — głos Zylbersztajna zabrzmiał marzycielsko. — Zawsze te parę groszy będzie. A w razie czego, o ile się tu nie uspokoi, to trzeba będzie pchać się na Berlin, no nie? Jak się ma parę złotych, to wszystko można, prawda, panie prezesie?
— Prawda — rzekł cicho Merynos.
— A za granicą to ja mam krewnych. Nie dadzą mi zginąć — głos Zylbersztajna nabierał spokoju, zadowolenia — byle te parę złotych, oj, tylko żeby mieć te parę groszy.
— Śpij, Lowa — rzekł łagodnie Merynos — musisz być jutro wypoczęty. Już późno. Dobranoc!
— Dobranoc, oj, dobranoc! — rzekł z troską i powątpiewaniem Lowa. Merynos nacisnął guzik i pomarańczowe światło nocnej lampy rozpłynęło się w mroku. Pokój wypełnił się ciemnością i nabrzmiałymi ciężką melancholią westchnieniami Lowy Zylbersztajna, który nie mógł zasnąć.
4
Jonasz Drobniak uchylił ostrożnie prawe oko i nie dostrzegł nic. Uchylił powiekę lewą i również nie dostrzegł nic. Wtedy zamknął oczy z rozpaczą i otworzył oba naraz. Również nic nie dostrzegł. Ogarnęła go rozpacz jeszcze większa, lecz na jej dnie był ratunek. „Skoro rozpaczam, więc żyję” — strawestował z sukcesem podstawową tezę racjonalistycznej filozofii. Teraz dopiero poczuł łupiący, rozsadzający głowę ból w tyle czaszki. Jednocześnie pojął kilka rzeczy naraz, a więc to, że nie wyleciał w powietrze, że ocknął się dopiero co z omdlenia i że nic nie widzi z nader prostego powodu — albowiem leży w kompletnych ciemnościach.
Ostrożniutko, z niezwykłą delikatnością, ważąc w myślach każdy milimetr ruchu, sięgnął rękami do kieszeni marynarki. Wolniusieńko, gotów w każdej sekundzie do natychmiastowego cofnięcia, zanurzył dłonie w kieszeniach. Obydwie tubki leżały spokojnie, wręcz beztrosko, na dnie marynarki. „Cud — pomyślał Drobniak, przypominając sobie wszystkie niedawne gwałty, dokonane na jego osobie — prawdziwy cud! Miotano mną na wszystkie strony, bito i kopano, spadałem długo w dół jakiejś tajemniczej sztolni i. nie wybuchło! Cud!” Dźwignął się z trudem, stęknął boleśnie i usiadł: rozbite i potłuczone kości bolały go niewymownie. „W tym coś jest — nie przestawał filozofować pogodnie — imię jednak znaczy bardzo wiele. Można nawet napisać interesujący, poparty przykładami z życia traktat na temat imienia. O prezencie z imienia, jaki czynią rodzice małej, świeżo narodzonej istocie. Dobre imię to połowa powodzenia. Daje ono wyborną podstawę psychiczną dla przeróżnych osiągnięć, a nawet wyznacza w niejakim sensie losy ludzkie. Nawet najbrzydsza dziewczyna, nazywając się na przykład Pamela — dysponuje pewną szansą życiową, której brak jest zwykłym Haniom i Marysiom. Toteż imię obowiązuje i pomaga zarazem. W fakcie, iż nazywam się Jonasz, kryją się tajemnicze znaki. Nie ma takiej matni, z której nie wyszedłbym cało. Mój bibilijny imiennik zachowywał się w swoim czasie w paszczęce wieloryba jak w dobrze urządzonej świetlicy, czyż nie? Nie mogę być od niego gorszy”. Przekręcił się, jęcząc z bolesnego wysiłku, na bok i wylądował na czworakach: pod dłońmi i kolanami czuł chropawą, zaśmieconą, nie pokrytą deskami podłogę, pełną żwiru i kruszyn cementu, jak na nie wykończonych budowach. W tej pozycji posunął się z pół metra do przodu: ostry żwir podłogi darł mu spodnie na kolanach. Wtedy chwiejnie wstał i wydobył bez trudu zapałki z kieszeni. Pierwszy płomyk zgasł szybko, drugi utrzymał się aż do lekkiego sparzenia palców. Pomieszczenie, w którym się znajdował, było niską, ciasną, zbitą z desek klitką, zupełnie pozbawioną wejścia, wyjścia, drzwi czy okien. W górze czerniał otwór sztolni, prowadzącej tu z wyższego piętra, z gabinetu prezesa spółdzielni „Woreczek”. Upadek łagodziła okoliczność, że sztolnia była pochyła. „Jak to jest zrobione? — zastanawiał się Drobniak — aha!” — doznał momentalnego olśnienia: przypomniał sobie nie wyremontowane piąte piętro pod lokalem spółdzielni, wypalone ściany, usiane lasem desek, grubych belek, wsporników, przyciesi, cały labirynt oszalowań, ciasnych przejść i zakamarków. „Rozumiem — pokiwał z zadowoleniem obolałą głową — zlokalizowaliśmy położenie, teraz trzeba się stąd wydostać”. Nowa zapałka oświetliła wydobyty z kieszeni zegarek, na którym dochodziła dziesiąta, następny zaś płomyk ujawnił leżący na podłodze melonik, a obok parasol. Ciepłe wzruszenie zalało mu serce na widok tych przedmiotów. „To dobra wróżba” — rozradował się i przypływ optymizmu kazał mu unieść rześko czoło do góry; zaraz też krzyknął: — Auuu! — i szybko pochylił je pokornie na nowo, uderzywszy się dotkliwie o jakiś wystający fragment muru. „W każdym razie — pomyślał, podnosząc parasol i kładąc melonik na głowę — mimo gwałtowności przeżyć nie wypuściłem z rąk mych wiernych przyjaciół”. Raz jeszcze zapalił zapałkę, wymierzył odległość, przeszedł w najdalszy kąt klitki, rozpędził się, nabrał rozmachu i rąbnął ramieniem w jedną ze ścian swego więzienia. Deski ani drgnęły, zaś Jonasz Drobniak zabrał się z ciężkim westchnieniem do rozcierania zmaltretowanego barku.
Przysiadł na moment w kącie, po czym zerwał się i wyrzekł półgłosem: — Tak jest! Nie ma innej rady. Trzeba ryzykować. — Wyjął z kieszeni dużą chustkę do nosa i scyzoryk, odciął wąziutki pasek płótna, podszedł do najwęższej ściany klitki, przyklęknął, położył długi strzęp chustki na podłodze, wyjął z kieszeni tubkę „Kalodontu”, odkręcił zakrętkę, zerwał kapsel i macając ostrożnie w ciemnościach wysypał trochę prochu na lont. Po czym ostrożniutko, mierząc każde poruszenie, zapalił zapałkę, przytknął do lontu z chustki, złapał kurczowo parasol, nacisnął w biegu melonik i skoczył w przeciwległy kąt klitki, tuląc się do ściany. Przez kilka sekund panowała kompletna cisza i Jonasz Drobniak zaklął nawet, gdyż przyszło mu na myśl, iż lont zgasł; już zsuwał melonik ze zroszonego potem czoła, by rozpocząć wszystko od nowa, gdy rozległa się dość głośna detonacja i twarde nakrycie głowy wbiło się Jonaszowi Drobniakowi na twarz aż po staromodny, wysoki gumowy kołnierzyk.