Mocowanie się z własnym kapeluszem nie należy do rzeczy najzabawniejszych, zwłaszcza gdy odbywa się w zupełnie nieznanym terenie i w stanie lekkiego oszołomienia, wywołanego pobliską eksplozją. Jonasz Drobniak ujął mocno sztywne rondo melonika i rwał je oburącz w górę, nie wypuszczając z prawej dłoni parasola i zataczając się z lekka. W ten sposób, nie wiedząc, rzecz jasna, o tym, dotarł do naruszonej przez wybuch ściany. Uczynił jeszcze jeden krok i w tej samej chwili udało mu się odbić część ronda z oczu. Czas był najwyższy po temu, gdyż jednocześnie nastąpiło kilka zawartych w dziesiątej części sekundy, mimo to niezwykle istotnych faktów: rączka kurczowo trzymanego parasola zaczepiła się instynktownym, nieomylnym gestem o framugę z desek, ze zbielałych warg Jonasza Drobniaka wyrwał się pełen grozy okrzyk: — O, rany! — zaś nieco niżej odezwało się gderliwe urąganie. Fakty te dawały razem obraz Jonasza Drobniaka, wiszącego na własnym parasolu na zewnętrznej ścianie sześciopiętrowej kamienicy, podczas gdy pod Jonaszem Drobniakiem otwierało się pięć pięter przepaści, zakończonej w dole wąwozem ulicy Próżnej; urągliwy zaś głos z okna czwartego piętra, tuż pod stopami zawieszonego na wysokości Drobniaka, obwieszczał: — Czekajcie, gówniarze, pójdę na górę i zerżnę wam tyłki! Kapiszonów się im po nocy zachciewa, kalichlorkiem się bawią, jak na Wielkanoc! Ja wam dam huki! Trzeba było jednak działać i wybrać jedną z dróg: albo wołać o ratunek, licząc na to, że urągliwy głos z okna przyjdzie natychmiast z pomocą, albo windować się samemu w górę. Cała moc ducha Jonasza Drobniaka zestrzeliła się w tej błyskawicznej decyzji: walka toczyła się nadal, nie czas było uciekać się do czyjejkolwiek pomocy! Ciężko dysząc z wysiłku i z przerażenia oparł stopę na secesyjnym gzymsie okiennym czwartego piętra i czepiając się pękającymi paznokciami dekoracyjnych ozdobności i zwieńczeń fasady rozpoczął morderczą wspinaczkę. Jeszcze jedno przyciągnięcie trzymanego kurczowo parasola, jeszcze jeden uchwyt i Jonasz Drobniak usiadł na wyrwanym przez eksplozję, postrzępionym w drzazgi kanciastym progu drewnianej klitki jak na górskiej przewieszce w Tatrach. Teraz dopiero zatrząsł się z przeżytej trwogi, nastąpiła zwykła reakcja odprężonych po krańcowym napięciu nerwów. Po chwili patrzył już zimno w otchłań pod sobą, jak nieulękły taternik. „Błogosławiony niech będzie styl secesyjny w architekturze — pomyślał z nabożeństwem — wszystkie te stiuki, gzymsy, wystroje, kamienne owoce, girlandy, listowie i rogi obfitości nad oknami! Im zawdzięczam ten niezapomniany spacer po pionowej ścianie w górę”. „Okazało się, że eksplozja miała jeszcze inne skutki: kawał odłupanej na boku deski otwierał przejście w las oszalowań, belek i przyciesi nie wyremontowanego piątego piętra. Jonasz Drobniak ujął mocniej Parasol, poprawił melonik, otrzepał spodnie, obciągnął schludnie żakiet i ruszył przed siebie w nieznane, w labirynt ciasnych przejść i zakamarków.
Była to uciążliwa wędrówka z rzędu wypraw przez groty, stare lochy, pół zasypane studnie lub nieprzeniknione, splątane dżungle, mimo że odbywała się na piątym piętrze warszawskiej kamienicy: Obijając się dotkliwie w wąziutkich przesmykach rusztowań, wciskając się w ciemne cieśniny prowizorycznych omurowań, kuląc się pod niskimi nawisami belek i wsporników, skacząc akrobatycznie przez jamy rozdartych podłóg, zginając się pod trójkątnymi kroksztynami z grubych pali i prześlizgując się między linami grubych sznurów i strychowych wiązań, Jonasz Drobniak dotarł wreszcie do wąskich, połamanych schodów bez poręczy. Oto był cel, tego szukał — jakiejś drogi, wiodącej na szóste piętro — którą przebyć można bez mrożącej krew w żyłach gimnastyki na własnym parasolu.
Schody skrzypiały niemiłosiernie i Jonasz Drobniak odczuwał każde skrzypnięcie jak wbijany wolno sztylet w własne serce. Szedł powoli, ostrożnie, z rozmysłem i po paru chwilach stanął przed nie heblowanymi drzwiami z desek. Nacisnął brzydką, żelazną klamkę, drzwi otworzyły się z ordynarnym chrzęstem nie oliwionych zawiasów. Drobniak przełożył najprzód jedną nogę przez próg, potem drugą, wreszcie znalazł się cały w krótkim, ciemnym, świeżo bielonym korytarzu. Było tu zupełnie pusto i cicho, co zaś najważniejsze: podłogę pokrywał dość miękki chodnik z rogoży. Korytarz skręcał pod kątem prostym w lewo: na zakręcie otwarte były drzwi do obszernej łazienki, w której paliło się światło. W łazience, pomiędzy wanną a kuchenką gazową, stało polowe łóżko z rozciągniętego na krzyżakach brezentu, na którym spała, oddychając ciężko, kobieta o grubej twarzy: Jonasz Drobniak spotkał ją rano na schodach, gdy szedł do spółdzielni „Woreczek”. — „Królowa Siekierek” — szepnął cichutko Drobniak. Z polowego łóżka dochodziło jękliwe chrapanie gnębionego złymi snami człowieka: stojąca na podłodze przy głowie śpiącej półlitrowa, niemal próżna butelka po wódce i przewrócony kieliszek obok wyjaśniały wszystko. Drobniak odnalazł klucz po wewnętrznej stronie drzwi i zamknął za sobą łazienkę, przekręcając starannie klucz i chowając go do kieszeni. Korytarz przed nim wiódł ku frontowemu wyjściu; stanął przed polsterowanymi drzwiami gabinetu prezesa spółdzielni „Woreczek” i nacisnął delikatnie klamkę. Drzwi były zamknięte na klucz. Drobniak sięgnął szybko do tylnej kieszeni i wydobył pęczek niedużych, stalowych drutów o precyzyjnie, nieomal koronkowo pozaginanych końcach. Zsunął melonik na tył głowy, wysunął z uwagą koniuszek języka i zabrał się do roboty.
Pot błyszczał na żółtym czole pod melonikiem, wargi schły i krwawiły z nieustannego przygryzania, lecz zamek nie ustępował. Palce Jonasza Drobniaka zmieniały co chwila stalowy drut, ruchy tych palców: krótkie, skąpe, nieuchwytne a wrażliwe, subtelne, wyczulone na każde starcie się metalu o metal, przypominały gesty chirurga wirtuoza, w końcach tych palców kryła się bezbrzeżna wiedza o ledwie dostrzegalnych różnicach w kształcie włoskowatych form stali, o nie odcyfrowanych tajemnicach z zakresu otwierania i zamykania zamków. Ta drobiazgowa, finezyjna walka z minimalnym skrzywieniem linii zagięcia czy płyciutkiego rowka w kawałku metalu nabierała cech jakiegoś obrzędowego misterium dla wielkich wtajemniczonych — zaś Jonasz Drobniak, pochylony ku drzwiom, z oczami przymkniętymi, wsłuchany w drgnienia własnej ręki i odsłaniający z morderczym uporem tajemnice życia cuhaltowego zatrzasku, zdawał się być arcykapłanem tego kultu otwierania drzwi zamkniętych. I nagle, jakby pod wpływem straszliwych zaklęć, a nie fizycznego działania, pokonany zamek szczęknął boleśnie, cichutko, jękliwie, Drobniak wyprostował się triumfalnie i polsterowane drzwi puściły. Jonasz Drobniak wszedł do sanktuarium spółdzielni „Woreczek”.
Zapalił górne światło i stanął na środku pokoju. Wolno, starannie, nic spiesząc się, obejrzał wszystko wokoło: szafy, stolik, biurko, okna, fotele, dywan. Podszedł do biurka i otworzył szufladę. Uśmiechnął się na widok miłej niespodzianki, wyjął swój rewolwer i schował go do kieszeni. Raz jeszcze obszedł pokój, pochylając, się skrupulatnie nad każdym przedmiotem. Po czym zaciągnął rolety, zamknął starannie drzwi, przekręcając dwukrotnie w zamku pasujący doń stalowy pręcik, zgasił górne światło, zapalił stojącą na biurku lampę, wyciągnął szeroko szuflady i zaczął w nich spokojnie, systematycznie grzebać. Co chwila wyciągał jakiś papier, dokument, rachunek, zlecenie, fracht, konosament, które skrzętnie układał w schludnie posegregowane stosiki na biurku. Praca ta trwała ponad godzinę. Gdy wszystkie szuflady zostały dokładnie spenetrowane, Jonasz Drobniak odetchnął, otarł rękawem czoło pod nie zdejmowanym cały czas melonikiem i zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko i spojrzał na zegarek: było pięć po dwunastej. Stanął przed etażerką z segregatorami, księgami handlowymi, skoroszytami i pełen tkliwości uśmiech zagościł mu na wargach. Wprawnym ruchem zdjął kilka grubych segregatorów i ksiąg, położył je na biurku, zasiadł wygodnie za biurkiem i zaczął wertować je z ogromną wprawą i znawstwem. Coraz to sięgał po nowe księgi i nowe skoroszyty, czytał, sprawdzał, badał, zaś każdy gest, jakim przewracał stronę i wodził palcem po kolumnach cyfr, saldach, kontach, debetach, mankach i przeniesieniach znamionował niebywałego specjalistę i fachowca. UśmiecHal się też coraz szerzej, coraz bardziej zadowolonym uśmiechem, jak ktoś, komu zgadzają się najbardziej skomplikowane rachunki. Od czasu do czasu notował coś w swym rozłożonym na boku notesie. Za każdym zaś razem, gdy wzrok jego natykał się na tak proste na pozór słowa, jak: „wydział handlu cegłami”. „wydział samochodowy”, „wydział witamin” z warg jego zrywało się westchnienie i cmokanie, oznaczające najwyższy podziw. W pewnej chwili oderwał się od ksiąg i zamyślił się głęboko. Gdy ocknął się, wzrok jego padł na stojący na biurku aparat telefoniczny. „Co to jest? — zastanowił się — przełącznik? Ciekawe, do jakiego telefonu?” Rzeczywiście: na aparacie telefonicznym umocowany był przełącznik starego typu — mała, metalowa rączka do przekładania w bok lub w górę, tuż za tarczą do nakręcania numerów. Jonasz Drobniak wyszedł z gabinetu i otworzył pozostałe dwa pokoje. Nigdzie nie było telefonu. „Może w warsztacie? Naprzeciwko?” — pomyślał z uwagą. Nie bez trudu otworzył drzwi po przeciwnej stronie klatki schodowej, prowadzące do fabryczki saszetek, torebek i drobiazgów z mas plastycznych, po czym zbadał dokładnie jej obszerny, pełen woniejących plastykiem zakątków lokal. Na stole dyspozytora pracowni znalazł aparat: był to jednak telefon o zupełnie innym numerze i bez przełącznika. Jonasz Drobniak wrócił do gabinetu prezesa i zagłębił się ponownie w handlowe księgi. — „Magazyny spółdzielni «Woreczek», ulica Bagno numer. W podwórzu.” — przeczytał wręcz na głos w jednej z adnotacji i serce zabiło mu mocniej, niż to się zazwyczaj zdarza księgowym przy pracy. I znów spojrzenie jego wylądowało przeciągle na przełączniku telefonu. Wstał, poprawił melonik, ujął parasol, uporządkował biurko i etażerkę, zgasił światło i opuścił biuro. — Ulica Bagno. W podwórzu. — powtarzał półgłosem.