Выбрать главу

— Moja rzecz — rzekł zimno Mechciński — gdzie kursuję. Wszystko było załatwione, co mi kazano. A co robię po pracy, to moja rzecz. Życie prywatne.

— No, no, młodzieży! Przyszłości narodu — odezwał się szybko Tkaczyk. — Tylko bez takich przekomarzań. Tu się pracuje. Tu się szyje.

Meto wstał ponownie i zaczął naciągać spodnie.

— Jak chcecie — rzekł. — Reszta beze mnie.

— Nie poznaję cię. Meto — rzekł wolno Kruszyna. — Ktoś cię skosił na Inflanckiej jak ostatnią szmatę, a — ty idziesz spokojnie do domu. Może zapiszesz się do ZMP? Tam tylko czekają na ciebie. Dostaniesz robotę jako woźny i mieszkanie na Starówce. Coś nowego. Meto! Słynny kosior z prawobrzeżnej Warszawy, chluba ulicy Brzeskiej. Nie poszukasz tego kogoś?

— I co jeszcze? — rzucił wyzywająco Mechciński — powiedz coś jeszcze, Kruszyna.

— Moryc — powiedział Kruszyna wstając. — Nie masz czegoś na mieście do załatwienia?

— Skończcie ten krzyk — rzekł twardo Meto. — Dość mam waszej głupiej mowy. Słuchaj, Kruszyna: ja wyjeżdżam z Warszawy. Nie poszukam tego kogoś. Nie będę szukał nikogo. Powiedz to, gdzie trzeba, i koniec. Ja chcę mieć spokój. Irys, Maniek i inni, jak chcą się mścić, to niech sobie poszukają tego czy tych tam, którzy ich wykosili. Ja wysiadam. Spokój, rozumiesz, ja chcę mieć spokój!

„Tak mówił ten doktor, którego skopali w Alejach” — pomyślał Robert Kruszyna. Coś zaczęło mu się niejasno wiązać w umyśle. Podszedł do Mechcińskiego.

— Pokaż brodę, Moryc — rzekł.

— Tu nie kino. — mruknął Mechciński.

— Sam mówiłeś wtedy, że ten, który cię skatował, miał kastet czy coś takiego. No nie?

— Chyba miał — rzekł Mechciński, przesuwając ręką po bliźnie.

— Mówiłeś, że ci z Pogotowia opowiadali o takich samych ranach. Julek Migdał i Leon też mieli tak rozprute szczęki.

— To co z tego — rzekł Mechciński. — A Stryć był skopany jak pies. A Meto, sam słyszałeś. A Irys, Maniek i inni — kolejowymi mutrami. Słyszałeś przecież, opowiadał.

— Szkoda — wycedził Kruszyna, oglądając własne paznokcie — że panowie się łamią. Że wysiadają. Bo my wiemy, kto to jest i ilu ich jest. I czego chcą.

— Kłamiesz — rzekł Mechciński. — Gówno wiesz.

Kruszyna odtrącił z trzaskiem kulawe krzesło. Oczy mu zmalały jak dwie czarne główki od szpilek, pociemniał na smagłej, umięśnionej twarzy. Guła skurczył się przy maszynie do szycia, pedałując zawzięcie. Blondyn obojętnie zapalił papierosa. Meto dopinał spodnie.

— Moi mili — wtrącił Tkaczyk, nie ruszając się z miejsca. — Dosyć tych Hałasów, dobrze? Mam potem cały dzień migrenę.

Podrzucał w ręku, jakby bawiąc się, ogromne krawieckie nożyce.

— Moryc — powiedział Kruszyna, podchodząc do Mechcińskiego — nie skacz. Bo możesz się wkrótce rozpłakać. Gorzkimi łzami.

— Kruszyna — rzekł chłodno i bez strachu Mechciński; był wyższy od Kruszyny, lecz szczuplejszy, widać było od razu, że jest dużo słabszy — ja się ciebie nie boję. Zapamiętaj to sobie. I jeszcze ci coś powiem; ja się nie boję tych kozaków, co mnie już raz skotłowali. Ja nie Meto. Bardzo bym chciał któregoś z nich spotkać, marzę o tym. Ale ty, Kruszyna, kłamiesz. Nie wiesz, kto to jest, tak jak ja nie wiem. Meto nie wie i nikt nie wie. Nawet Kudłaty!

W kuchni zapanowała martwa cisza. Pięć par oczu wbiło się w jeden punkt w przestrzeni, jakby rzucone przez Mechcińskiego nazwisko zawisło w powietrzu. Terkotanie maszyny do szycia zamierało powoli pod nogami oniemiałego Guły.

— W porządku — rzekł po chwili z nieoczekiwaną, sztuczną swobodą Kruszyna. — W takim razie nie ma o czym mówić. Meto, postaraj się o przydział kiosku z wodą sodową. Znajdą się inni, co nie tak łatwo rezygnują.

— Robert — powiedział Meto, wkładając jesionkę; zbliżył swą zmasakrowaną twarz do twarzy Kruszyny. — Popatrz na mnie: widziałeś kiedy, żeby mnie milicja zagięła, żebym się złamał przed mentą? Robiliśmy razem w wielu interesach, ale teraz klops, ja wysiadam. Jest do cholery młodych, pod kinami i na dworcach, na zabawach i na plażach. Młodszych ode mnie, takich, co to jeszcze nie wiedzą tego, co ja wiem. Poszukaj sobie kogoś na moje miejsce, a mnie daj spokój, dobra? Bo ja już moje wiem, ja się dowiedziałem dziś w nocy. I to sobie zapamiętaj: ja się nie łamię. Mnie jest po prostu wszystko jedno, co o mnie powiecie.

— Dobra, dobra — oświadczył wspaniałomyślnie Kruszyna. — Wraków nie potrzebuję. A teraz ty, Moryc. Posłuchaj: ciebie lubią w wydziale. Mówią, że jesteś zdolny. Ja tam nie wiem. A to, coś dziś tu powiedział, powtórzę gdzie trzeba. Niech sobie Kudłaty nad tobą pomyśli.

Na dźwięk tego nazwiska wszyscy poczuli lekki skurcz koło serca, zaś Mechcińskiemu dreszcz przeszedł po krzyżu, jakby ze strachu.

— Wiesz, gdzie mnie szukać — rzekł Mechciński ochryple, siląc się na obojętność. — Jak będę potrzebny, zostaw wiadomość. Tego samego dnia będę wieczorem w barze „Słodycz”.

— Robert — szepnął Tkaczyk cicho, wyszedłszy za Kruszyną do ciemnego korytarzyka — powiedz panu Merynosowi, że ja już dopilnuję wszystkiego, jak trzeba. Aha! I to jeszcze, że garnitur już gotów. Ten marengo. Pięknie wyszedł.

— Coś słabo się ze sobą kochacie, ty i pan Kruszyna — rzekł Tkaczyk do Mechcińskiego, wracając do kuchni i siadając po krawiecku w kucki na stole.

— Nie lubię chama — splunął Mechciński do zlewu. — Bokser, złamana jego twarz. Myśli, że wszyscy się go boją.

— Ale kosa — powiedział z aprobatą blondyn. — Ciebie, Moryc, starłby na puder, jakbyś mu podpadł.

— Albo tak, albo nie. — uśmiechnął się krzywo Mechciński. — Ja tam się go nie boję.

— Jak chcecie, to skaczcie — rzekł Meto. — Ja mam wuja pod Olsztynem. Może się tam zaczepię na parę miesięcy przy jakiej robocie.

Podszedł do kuchni, wyjął cztery papierosy z leżącego pudełka i wsadził je do kieszonki marynarki.

— Meto — spytał blondyn poważnie — widziałeś ty kiedy Kudłatego?

— Nie — odparł prosto Meto — nie widziałem i nie chcę go widzieć. I da Bóg, już go nigdy nie zobaczę. Mam dosyć. Wysiadam. To, czego chcę, to mieć od was wszystkich wolną głowę, cholera na wasze parszywe mordy.

— A ty? — spytał blondyn, podchodząc do Mechcińskiego — widziałeś Kudłatego?

— Widziałem — skłamał Meehciński. I znów na dźwięk nazwiska coś go ścisnęło mdląco koło serca. Dostrzegł na sobie podejrzliwy wzrok Tkaczyka i już chciał zawołać, że nie, że nigdy nie widział i że nie chce widzieć. Nigdy! Zupełnie jak Meto. Po czym zagryzł wargi aż do słonego smaku krwi.

— Jakby mnie ktoś szukał na mieście, to powiedzcie, że się utopiłem — rzekł Meto, nastawiając kołnierz i nasuwając oprychówkę na czoło. Wyjął z kieszeni kilka banknotów i przeliczył. — Starczy — mruknął i wyszedł bez słowa pożegnania, nie podawszy nikomu ręki. Nikt nie dał J poznać po sobie, że w ogóle zwrócił na to uwagę.

— Ten Kudłaty — rzekł w zamyśleniu blondyn — musi być kosa. Największa w Warszawie.

— Też człowiek — rzekł cicho Mechciński z bardzo ostrożnym niedowiarstwem.

Tkaczyk spojrzał nań bystro.

— Powiedz mu to, Kudłatemu, jak taki kozak z ciebie — rzucił porywczo. — Oj, Moryc, wysoko skaczesz.

Mechciński milczał, zaciągając się głęboko papierosem. Wymówione przez Tkaczyka nazwisko znów podrzuciło jego sercem jak kopnięcie.

— Nic z tego wszystkiego nie rozumiem — dodał powoli Tkaczyk — ale nie jest dobrze.