Выбрать главу

Ogólnie biorąc — najszerzej pojętą modę warszawską cechuje junackość. Warszawska młodzież męska lubi w ubiorze swym akcentować natychmiastową gotowość do szybkiego — działania. Stąd, na przykład, sznurowane na piersiach piłkarskie koszulki, które noszone pod sztywną, czarną dwurzędówką stanowią szczyt wykwintu w pewnych kręgach towarzyskich stolicy. Podobną nutą sportowej gotowości dźwięczy moda kolorowych dżemprów lub zgoła koszulek gimnastycznych, wyglądających zuchowato spod rozpiętego kołnierzyka zwykłej koszuli pod szyję. Przedwiośnie tego roku stało pod znakiem inwazji płaszczów: były to płaszcze o charakterze półwojskowym, o kroju podobnym do angielskich trenchów — z pagonami na ramionach, mocno ściągnięte paskiem, z rozmaitymi klapeczkami i zapinkami przy kołnierzu. Płaszcze te miały wyrażać żelazną odporność ich posiadaczy na wszelką pogodę, wytrzymałość na wszelkie trudy i zmiany losu, miały być uniformem walczącego z niebezpieczeństwami wielkiego miasta mężczyzny. Płaszcze te, odpowiednio zapięte i na odpowiedniej sylwetce, sprawiały rzeczywiście duże wrażenie. Lecz moda ma to do siebie, że ogarnia wszystkich, bez względu na sylwetki. Było tedy do przewidzenia, że moda ta i tym razem skończy się inflacją pewnych wartości. Warszawa zalana została rzeczonymi płaszczami: robiono je z zielonego drelichu, ze śpiworów, z impregnowanej popeliny, z impregnowanego rypsu, w kolorze khaki, w kolorach wszelakich odcieni trawiastych klombów, sinych metali, mlecznej kawy i kakao. Pojawiły się one na wszystkich: na sportowcach i na matematykach, na młodych tokarzach i starych farmaceutach, na uwodzicielach i statecznych ojcach rodzin, na gibkich postaciach dwudziestolatków i na przysadzistych, starszych panach, zdradzających wieloletni zasób kulinarnych doświadczeń. Te płaszcze — noszone z nonszalancją, swobodą, wdziękiem, elegancją, niedbałością, niezręcznością, bezmyślnie, niechlujnie, krzywo i bez należytego zrozumienia ich piękna — określiły wygląd ulicy warszawskiej w owym przedwiośniu. Te płaszcze, berety i półbuty na białej, porowatej gumie, zwanej gumą „Mikro”.

Jerzy Meteor stał przed lustrem i czesał się.

Prosty i dość jednoznaczny czasownik „czesać się” nie oddaje w pełni skomplikowanej, obfitej w rytualne i hieratyczne gesty czynności, jakiej dokonywał Jerzy Meteor. Lekko pochylony do przodu, w ręczniku narzuconym na chude, długie ramiona, w białej podkoszulce i krótkich kalesonach, Jerzy Meteor miał w tej chwili w sobie coś z kapłana, a coś z wirtuoza. Pełnym namaszczonej precyzji ruchem rozdzielał błyszczące brylantyną, ciemne włosy w nieskazitelny przedział po lewej stronie. Następnie sczesywał rozdzielone włosy z lewej strony do dołu, zaś z prawej — na bok. — Odchylił głowę, przyjrzał się początkom swej misternej konstrukcji, fundamentom, na których miał się wznieść za chwilę kunsztowny gmach fryzury. Odłożył grzebień, wziął słoik z brylantyną i dodał jej nieco na ciemieniu. Ujął z powrotem grzebień, sczesał raz jeszcze w bok prawą stronę i opuścił ręce. Nadchodził moment decydujący o sukcesie, względnie o klęsce. Nagłym, okrągłym ruchem trzymany przez Meteora jak szpada grzebień uniósł naręcze wybrylantynowanych, prostych włosów do góry i spiętrzył je w miękki, prześlicznie sfalowany, naturalnie nawisły nad czołem pukiel. Meteor odskoczył od lustra i spojrzał z triumfem: tak, to było zwycięstwo! Uzyskane przy pomocy jednego jedynego uderzenia! Krótkim pociągnięciem rzadkiej części grzebienia sczesał włos)l z prawej skroni do tyłu: były one długie i zakreślały kunsztowny łuk nad uchem aż do karku, każdy z nich wydawał się być oddzielnie, pieczołowicie ułożony. Wreszcie jednym niezawodnym, półkolistym dotknięciem zatoczył do tyłu włosy z lewej strony, w sposób tworzący z nich lśniącą, jednolitą powierzchnię, lekko nastrzępioną nad karkiem. Zrzucił ręcznik i przyjrzał się: błyszczący, kunsztowny hełm pokrywał głowę Meteora, fryzura tym wspanialsza, że urzekająca swobodną naturalnością, wręcz zapuszczeniem, na widok której przysiąc byłoby można, iż posiadacz jej nie poświęca jej chwili starań, przygładza ją nieomal wyłącznie palcami, po wyjęciu głowy spod strugi zimnej wody.

— Długo tak możesz? — spytał Robert Kruszyna ze znudzeniem w głosie. — Długo — odparł Jerzy Meteor. — Od tego wszystko zależy. Czy dzień się uda, czy nie. — Kruszyna leżał w jesionce i w kapeluszu na rozbebeszonym tapczanie, którego bielizna pościelowa zmieniana była po raz ostatni przed ogłoszeniem Planu Sześcioletniego. W pokoju stało niewiele sprzętów: ongiś biało lakierowana szafa, mocno nadwerężony i wyleniały fotel dobrego pochodzenia, cztery krzesła, zwykły stół, nakryty ceratą, na której rozrzucone były resztki śniadania w zatłuszczonych papierach firmowych „Delikatesów” i rozsypana talia kart. Potężnych rozmiarów fikus stał przy oknie, wychodzącym na stare, ciemne podwórko. Ściany pełne były zacieków i plam różnych odcieni i rozmiarów: nad tapczanem wisiały akty kobiece z francuskich magazynów ilustrowanych i tania reprodukcja „Lekcji śpiewu”. Na secesyjnym postumencie w kącie bielał gipsowy Napoleon, na podłodze pod ścianą spoczywały w bezładnym stosie stare czasopisma, gazety, parę książek. W powietrzu unosiła się woń tytoniu, skarpetek, brylantyny, wody lawendowej i brudnej bielizny — jednym słowem zapach cechujący mieszkanie dbałego o swą najbardziej osobistą powierzchowność młodego, wytwornego mężczyzny.

— Rozumiesz coś z tego, Meteor? — spytał Kruszyna. — Nie — odparł Meteor, bez zbytniego przejęcia. — Zimno dzisiaj? — Zimno jak cholera — rzekł Kruszyna. — Kretynie, pomyśl, z tego może być heca. — rzucił porywczo — a ty, czy zimno. — Jaka heca, Bobuś? Też masz zmartwienia. Kudłaty załatwi. Mówili mu już o tym? — Podobno tak. Merynos mówi, że Kudłaty coś knuje, ale nic nie mówi, jak zawsze. — Z Wilgą rozmawiałeś? — Nie jeszcze. Nie było czasu. Nie ruszam się z biura. — Meteor włożył spodnie i wyjął czystą koszulę z szafy; spodnie były gabardynowe, wąskie, ostro sprasowane na kant, koszula miała kolor opalowocielisty i szeroko rozstawione włoską modą rogi kołnierzyka. Zapiął pieczołowicie kołnierzyk długimi, chudymi palcami o brudnych paznokciach. Wyciągnął z szafy jadowicie zielony, usypany żółtymi trójkącikami krawat, który długo i skrupulatnie wiązał przed lustrem, po czym włożył pasiaste, zielono-żółte skarpetki i drogie zamszowe półbuty na grubej gumie indyjskiej. Wreszcie wyjął z szafy dwurzędową, pięknie stębnowaną na szerokich klapach marynarkę, wciętą, świetnie skrojoną, z takiej samej szarobeżowej gabardyny jak spodnie. Stanął przed lustrem bez ruchu i odetchnął z głęboką satysfakcją: w zwierciadle widział wysokiego, bardzo przystojnego, szczupłego młodzieńca w niezwykle eleganckich szatach. Ciemne włosy, niebieskie oczy, wąska twarz o ładnych rysach i doskonałe odzienie składały się, w jego mniemaniu, na imponującą całość. Nie widział natomiast, że przypomina trochę pięknych jak róże młodzianów z tandetnych pocztówek imieninowych i przemożnie nawiązuje do ideału męskiej urody z witryn zakładów fotograficznych na prowincji, że spojrzenie błękitnych oczu nazbyt jest powłóczyste i nazbyt obliczone na szybkie sukcesy wśród nieśmiałych stenotypistek i naiwnych, zaczynających karierę krawcowych. O tym wszystkim jednak Jerzy Meteor nie wiedział i dlatego był z siebie zadowolony i dumny. Długo szperał wśród kilkunastu leżących na dnie szafy beretów: baskijskich i wojskowych, granatowych, brązowych i czarnych, wreszcie spojrzał raz jeszcze do lustra i zamknął szafę. Postanowił nie niszczyć arcydzieła żadnym nakryciem głowy. — Idziemy, Bobuś — rzekł zdejmując płaszcz z wieszaka na drzwiach. Kruszyna wstał z tapczanu i przetarł narzutą buty z kurzu. — Skąd masz taki płaszcz? — spytał, podchodząc do Meteora. — Dostałem — uśmiechnął się Meteor. — Podoba ci się? — Płaszcz był rzeczywiście szatański: wszyte zręcznie pagony, obustronny karczek, szlic z tyłu, szlufki na pasku — wszystko to znamionowało najwyższą klasę wśród modnych wiosennych płaszczy. — Jak myślisz, dobry będzie na mnie? — spytał Kruszyna z hamowanym pożądaniem w głosie. — Zmierz, Bobuś — rzekł Meteor, podając mu płaszcz, byli jednego wzrostu, ale Kruszyna mógł zawrzeć w sobie dwóch Meteorów. — Jak szyty na ciebie — powiedział — Meteor, przyglądając się z uznaniem Kruszynie. — Jak na ciebie robiony. — Rzeczywiście. — Kruszyna widział w lustrze, że płaszcz leży na nim bez zarzutu. — Ile? — spytał krótko Kruszyna. — Tysiąc sześćset — rzekł Meteor z rezerwą. — Ty świński ryju — rzekł Kruszyna z melancholijnym wyrzutem. — Ode mnie chcesz tysiąc sześćset? — Nie chcesz, to nie — rzekł bez gniewu Meteor. — Właśnie od ciebie, Bobuś, chciałem tysiąc sześćset. Od każdego innego wezmę dwa. — To weź, weź, chamska nogo! — Kruszyna ściągnął z siebie płaszcz i rzucił na krzesło. Meteor, włożył płaszcz i przyjrzał się sobie w lustrze. — Co? — rzekł — zrobiony, nie? — Meteor — rzekł Kruszyna z zjadliwym wyrzutem — nie mam wiosennego płaszcza. Dziś dostaniesz ode mnie po południu patyka za ten łach. Jak ty masz sumienie brać tysiąc sześćset za taki krajowy ciuch? — To nie krajowy, patafianie — rzekł Meteor zimno. — Nie znasz się. To czeski. Czeska popelina. Podwójny. — Kruszyna uniósł połę płaszcza i miął ją kilka chwil w palcach. — Mowa do trawy — rzekł po chwili — to warszawska szmata. Czeski. Też pomysły! — Po czym dodał: — Tysiąc dwieście, dziś na rękę? Stoi? — Nie podoba ci się, nie ma o czym mówić — rzekł Meteor. — Zależy mi na tym, żeby ci wmawiać, że czeski? Nie wierzysz, to nie. — Po czym pochylił się z serdecznością ku Kruszynie: — Bobuś, zrozum, przecież nie mogę ci dać taniej, niż zapłaciłem. Zrozum, drogi chłopcze: tysiąc czterysta to moje ostatnie słowo. Żebym tak zdrów był” że tyle dałem. Nic na tobie nie chcę zarobić, kij mi w oko, jeśli kłamię. — Dobrze — westchnął Kruszyna — zdejmuj go. — Chwileczkę — rzekł Meteor — nie tędy droga, przyjacielu. I tak nie masz waluty przy sobie. Przynieś pieniądze do „Lajkonia”, dostaniesz płaszcz. — Chłopczyku — rzekł z krzywym uśmiechem Kruszyna — chcesz go jeszcze dziś nosić? Mój płaszcz? — Jakbyś zgadł — rzekł zimno Meteor. — Jeszcze nie twój, to po pierwsze: a po drugie, radzę ci, pośpiesz się, bo jak mi się trafi klient z forsą, to melduję ci, spuszczam go z miejsca za dwójkę. I żebyś potem nie miał do mnie żalu. — W porządku — rzekł Kruszyna — za godzinę jestem w „Lajkoniku”. — Chodźmy — rzekł Meteor — bo się spóźnię.