— Co ty mówisz, Jurek, ja nie potrzebuję płaszcza? — zmartwił się jeszcze bardziej Zylbersztajn — ja najbardziej potrzebuję płaszcz. Lada dzień zrobi się ciepło, a ja nie mam w czym chodzić. Co ty masz na sobie? — zainteresował się, dotykając płaszcza Meteora. — Piękna rzecz — powiedział poważnie Meteor — czeskie burberry. Przedwczoraj je dostałem. Jeden kozaczek, siatkarz, przywiózł z Pragi. — Zgadza się — powiedział Zylbersztajn. — Siatkarze grali w zeszłym tygodniu w Pradze. Ale jak ta szmata jest z Pragi, to ja jestem generał-gubernator Kanady. Co to ma kosztować? — Zmierz — rzekł Meteor — co będziemy mówić w ciemno. Jak będzie na ciebie dobry, to pogadamy. — Gdzie ja mam mierzyć? — rzekł z charakterystycznym gestem wznoszonego ku głowie ramienia Zylbersztajn — tu? — Chodź — rzekł Meteor, wstając i przebijając się przez zatłoczoną salkę. — Panno Wandziu, Wiesiu, słuchajcie — rzekł cicho, podchodząc do bufetu — gdyby przyszedł pan Kruszyna, to ja zaraz wracam.
Meteor i Zylbersztajn wyszli z „Lajkonika” i przeszli wąski przesmyk ulicy. Meteor otworzył drzwi miejskiego szaletu. — Tu jest jedna kabina z lustrem — rzekł do Zylbersztajna, płacąc należność babce klozetowej, która spłoszonym wzrokiem przypatrywała się dwóm wchodzącym do jednej toalety mężczyznom. W środku zdjęli płaszcze i Zylbersztajn włożył płaszcz Meteora. — Leży jak ulał. Jak na ciebie szyty — rzekł Meteor. Lustro w kabinie ukazywało swobodnie tors Zylbersztajna, trudno natomiast było dojrzeć w nim fakt, że płaszcz sięgał Zylbersztajnowi do kostek. — To głupstwo — rzekł Meteor, uprzedzając niespokojne wysiłki Zylbersztajna, który za wszelką cenę chciał zobaczyć, jak płaszcz leży w talii — można skrócić. — Co chcesz za tę sutannę? — spytał Zylbersztajn. — Nie będziemy przecież tutaj mówić o interesach — rzekł Meteor, pociągając za rączkę do spuszczania wody. Wyszli i Meteor dał dwa złote babce klozetowej, która pokiwała ze zrozumieniem głową. Taka suma uzasadniała najgorsze przypuszczenia.
— Nie było Kruszyny? — spytał Meteor Wandzię, siadając przy stoliku. — Skąd ja mogę wiedzieć — rzekła obojętnie Wandzia, — Człowiek się nie rozerwie, zewsząd go wołają. A w ogóle, który to jest, ten Kruszyna? — Ile? — spytał Zylbersztajn. — Tysiąc osiemset, Lowa. Dla ciebie. Od innych wziąłbym dwójkę. Ale ponieważ musisz skrócić, dać do krawca, wobec tego patyk i osiem dych. — W ciemnych oczach Zylbersztajna zalśnił, tuż obok melancholii i marzycielstwa, życiodajny sceptycyzm najwyższej klasy. — Jak tu ładnie — powiedział, patrząc w sufit. — Co za przemiła dziurka ten „Lajkonik”. — Meteor rzekł: — Nie chcesz, to nie. Czeska popelina, fason prosto z Pragi, nikt nie ma takiego w Warszawie. — Równy tysiąc na rękę — rzekł Zylbersztajn — właśnie za ten fason. Tylko dlatego, że nikt nie ma takiego w Warszawie. Inaczej nie dostałbyś nawet pięciu stów ode mnie za tę ścierę. Czeska popelina, ty chamie, prosto z Białegostoku, co? U niego od razu czeska. Nie skacz do mnie z taką mową, Jurek, dobrze? Jakby mój ojciec nie prowadził przez czterdzieści lat sklepu z manufakturą. — Sklepiku, chciałeś powiedzieć. — poprawił z wyrozumiałością Meteor. — Do sklepu było jeszcze daleko tej norze na Gęsiej. Tysiąc dwieście dajesz? — W tej chwili zmienił się na twarzy: drzwi otworzyły się i wszedł Robert Kruszyna. — Lowka. — zaczął Meteor niepewnie, ale nie skończył, Kruszyna dobijał już do stolika. Przywitał się z Zylbersztajnem. — Merynos chce cię widzieć — powiedział.
— Wiem o tym — rzekł Zylbersztajn — będę wieczorem. — Tu jest waluta dla ciebie — rzekł Kruszyna do Meteora, uderzając się w kieszeń na piersiach. — Słuchaj, Bobuś — rzekł Meteor — ale płaszcz dostaniesz wieczorem, dobrze? Nie chce mi się teraz wracać do domu po coś innego.
: — Kupiłeś ten płaszcz, Robert? — ucieszył się Zylbersztajn — bardzo ładna sztuka. I tanio. Tysiąc złotych to wcale niedrogo. — Ile? — spytał Kruszyna podejrzliwie. — No, chyba więcej od ciebie nie weźmie twój przyjaciel Meteor — rzekł swobodnie Zylbersztajn. — Ode mnie chciał wyszarpać tysiąc dwieście, ale ty chyba masz ulgową taryfę u swego prastarego druha. — Tabaka jesteś, Lowa — rzekł spokojnie Meteor. — Nigdy bym ci tego płaszcza nie sprzedał, bo jest już sprzedany Bobusiowi. Sondowałem cię tylko, bo jesteś fachowiec. I w ogóle nie ma o czym mówić, załatwimy później, dobrze, Bobuś? O, patrzcie! — zawołał cicho — co za wspaniały nowy towar! — Kruszyna i Zylbersztajn obrócili się ku drzwiom, w których stała niewysoka, smukła blondynka i rozglądała się po kawiarni. Po chwili wyszła. — Znam ją — rzekł obojętnie Kruszyna — to taka od jednego hokeisty. Z nią był wtedy w „Kameralnej” ten. — urwał nagle, po czym dodał szybko: — Nieważne, Meteor, wyskakuj z płaszcza! — Ależ, Bobuś. — zaczął Meteor. — Wyskakuj z płaszcza, mówię ci, bo jak cię zaprawię. — rzekł Kruszyna cicho, lecz groźnie. Zylbersztajn odsunął się wraz ze stołkiem, jakby czyniąc miejsce dla osuwającego się bezwładnie na podłogę ciała Jerzego Meteora. Kruszyna wyjął plik banknotów i odliczył skrupulatnie w załomie jesionki tysiąc złotych. — Dobrze, Bobuś! — westchnął rozdzierająco Meteor — moje garbate szczęście. Tracę przez ciebie kilka stów, ale czego się nie robi dla przyjaciela. Tylko czekaj, aby bez sensacji, żeby nie było niepotrzebnej reklamy. Odwieszę płaszcz na wieszaku, zamówię jeszcze jedną kawę, a ty, wychodząc, weźmiesz z wieszaka płaszcz, dobra?
— Jeśli myślisz, że mi pryśniesz, to zapomnij o tym — rzekł z naciskiem Kruszyna. — Nogi ci powyrywam na ulicy, słyszysz? — Kto by o tym myślał — obruszył się niespokojnie Meteor — ścigać się z takim bykiem, jak ty. Ja jestem delikatne stworzenie. — Zdjął płaszcz, przecisnął się do wieszaka, powiesił go i wrócił do stolika. Po paru minutach Kruszyna wstał, skierował się ku drzwiom i wyszedł, zabierając płaszcz. Meteor posiedział jeszcze z Zylbersztajnem, milcząc z urazą, po czym pożegnał się i wyszedł nie płacąc za kawę ani za herbatę. — Płacić — zawołał Zylbersztajn. — Wszystko razem? — spytała Wandzia podchodząc. Zylbersztajn zaklął bezsilnie.
Meteor skulił się i wsadził ręce w kieszenie: ulicami dął zimny, porywisty wiatr, o wiośnie nie było co marzyć. Ruszył w stronę Brackiej. Na rogu Żurawiej usłyszał za sobą: — Jureczku! — Odwrócił się. Była to Roma Leopard w miękkim, ciemnopopielatym futerku. — Co ty tak do figury? — spytała. — Do telefonu — burknął Meteor — na chwilę wyskoczyłem z „Lajkonika”.
— Czy jest tam Lowa? — Siedzi. Chyba jeszcze siedzi. — Rozumiesz, umówiłam się z nim i jestem cholernie spóźniona. A trzeba jeszcze omówić wieczór. Lowa zaprosił mnie dziś na większe szaleństwo. — Ostatnio z Lową, co? — uśmiechnął się zjadliwie Meteor. — On też ma swoje zalety, no nie? Zawsze parę złotych z niego wyrwiesz. Tylko że na dziś wieczór możesz sobie kupić bilet do teatrzyku marionetek „Baj”. Lowa jest zajęty. — To się okaże — rzekła Roma, Opierając wyzywająco dłoń w rękawiczce na smukłym biodrze. — Na pewno się okaże — mruknął Meteor. — Słyszałem, że macie jakieś kłopoty — rzekła z ciekawością Roma — ale nie — wiem dobrze, o co chodzi. A ty, Jureczku, nałóż coś na siebie i nie chodź tak, bo się przeziębisz — dodała ciepło. Od dawna miała nieuleczalną słabość do Meteora, którego uważała za ideał męskiej urody i wdzięku.