Meteor wszedł do urzędu pocztowego na Żurawiej, zamknął się w kabinie telefonicznej i nakręcił numer. — Halo — odezwał się obojętny męski głos. — Aluś — rzekł Meteor — tu ja. Dobrze, że cię zastałem. Słuchaj, czy ty jeszcze reflektujesz na taki wiosenny płaszcz, o jakim ci mówiłem? — Jak najbardziej — rzekł głos w słuchawce. — Aluchna, posłuchaj, przyślij po mnie auto, ale zaraz, i jeszcze dziś będziesz miał płaszcz z czeskiej popeliny. Ja jestem na poczcie, na rogu Żurawiej i Brackiej. — Odchrzań się, Meteor, dobrze? — rzekł głos w słuchawce — przywieziesz płaszcz, to możemy porozmawiać. Nie mam wolnych wozów. — Po czym słuchawka została spokojnie odłożona. Meteor szybko nakręcił powtórnie ten sam numer. — Słucham? — rozbrzmiał w słuchawce inny, młody i śpiewny głos. — Inżyniera Wilgę. — rzekł Meteor. — Inżynier Wilga do telefonu! Już dochodzi — zaciągnął kresowym akcentem młody głos, — Aluś — rzekł Meteor chłodno, gdy w słuchawce rozległ się ponownie głos obojętny i męski — proszę cię o odrobinę uprzejmości, dobrze, bo możesz gorzko żałować. — Czego chcesz? — spytał z rezerwą Aluś. — Jest „Humber”, model 1954, z kompletem zapasowych części. — Gdzie? Kto? — ożywił się głos w słuchawce? — To moja rzecz — rzekł twardo Meteor. — Za duży jesteś ostatnio ryzykant, panie inżynierze, żebyś mógł wszystko wiedzieć. — Ile? — Cztery i pół. — Drogo. — Trudno. Pomówimy z kimś innym. — Czekaj, Jurek, kiedy przyjedziesz? — Przyślij wóz po mnie. — Wierz mi, jak Boga kocham, ani jednego wozu na chodzie w garażu. Trzy rozmontowane, reszta w kursie. Puknij się w głowę, Meteor, chodzą przecież taksówki w Warszawie. Nie stać cię? — Już dobrze. Dziś masz być u Merynosa. Wiesz o tym? — Wiem. Co z płaszczem? — Tysiąc osiemset. Możesz mieć wieczorem. — Przywieź. Pogadamy. Humber wzięty. Cztery i pół nie dostaniesz, ale zgodzimy się, do wójta nie pójdziemy.
— Tymczasem, Aluchna, całuję cię w łysą pałę. — Ty, Jurek, co takie krzyki na mieście, że Irys zabity, że Maniek dogorywa, że Meto walczy ze śmiercią? Co się stało? Cała Grzybowska i Żelazna z przecznicami huczą od plotek. — Nic takiego. Wszystko nieprawda. Jakaś drobna rozróbka z dużą reklamą. Pogadamy o tym później. Do widzenia!
Wyszedł z kabiny. — Co tak długo? — obruszyła się jakaś starsza pani — tu rozmównica publiczna. — Meteor już wiązał na języku jakiś bukiecik dla starszej pani, gdy nagle spostrzegł w kolejce do telefonu smukłą, niewysoką blondynkę, która zaglądała do „Lajkonika”. Spod zgrabnego czarnego beretu patrzyły nań szare, chłodne oczy. „Ekstraklasa! Supermodel!” — pomyślał Meteor z zachwytem, obejmując blondynkę powłóczyście zuchwałym spojrzeniem. Szare oczy odwróciły się obojętnie. „To są kobiety! — westchnął w duchu — prawdziwe gwiazdy, jak z «Vogue». A nie takie imitacje, jak Roma Leopard. Ten płaszcz!” — jęknął z zazdrością. Rzeczywiście — blondynka miała na sobie autentyczne, choć znoszone, mocno ściągnięte paskiem burberry. „Przygadać ją teraz czy nie? — zastanawiał się przez chwilę Meteor, po czym zrezygnował z jakiejkolwiek akcji. — To nie są warunki” — pomyślał i wyszedł. Wokoło nie było taksówki ani na lekarstwo. Stał kilka minut na krawędzi trotuaru, drżąc z zimna; wreszcie zatrzymała się przy nim jakaś jadąca wolno urzędowa pobieda. — Dokąd? — spytał szybko szofer, wychylając się. — Na Saską Kępę — rzekł Meteor, ujmując klamkę. — Nie — rzekł szofer — za daleko. Lecę na Ochotę. — Meteor puścił klamkę i zaklął. „Rozchoruję się przez tego.” — pomyślał o Kruszynie przy pomocy wyrazu odzierającego Bobusia z reszty godności. Ruszył w stronę Alei Jerozolimskich i wstąpił do pierwszej z brzegu spółdzielni. — Butelkę piwa — rzekł, wyjmując pieniądze. — Wypije pan na miejscu czy na wynos? — spytała ekspedientka.
— Biorę ze sobą — rzekł Meteor. — W takim razie pięć złotych zastaw — powiedziała ekspedientka. — Aleja zaraz przyniosę — zezłościł się Meteor. Żal mu było pięciu złotych. Zapłacił i wyszedł z butelką jasnego w ręku. Szedł szybko Bracką, rozglądając się za taksówką. — Sie masz, Jurek — rzekł idący naprzeciw, doskonale ubrany brunet. — Sie masz — rzekł bez entuzjazmu Meteor. — Co ty tak letnio? Już do figury? — Skoczyłem na chwilę. Po piwo. — rzekł Meteor, wskazując butelkę i szybko się pożegnał. Na rogu Alei złapał taksówkę.
Płacąc na końcu Saskiej Kępy od strony Gocławka, zastanowił się przez chwilę, czy nie zatrzymać taksówki na powrotny kurą. „Za drogo!” — myślał ze zgryzotą. Przeszedł szybko odcinek dzielący go od drucianej siatki, za którą ciągnęły się długie, murowane baraki: ulice miały tu tylko jezdnie z kocich łbów, trotuary i wytyczone lokalizacje pod przyszłe zabudowania; od Wału Miedzeszyńskiego wiało lodowate wietrzysko. Meteor pchnął drzwi ze szklaną tablicą, na której niebieskie litery głosiły: „Spółdzielnia Pracy RADOŚĆ — Konfekcja — Odzież”.
Pomieszczenie, w którym się znalazł, miało ściany z desek, oblepione nieprzeciętną ilością plakatów, mobilizujących wszystkie możliwe cnoty społeczne w człowieku. Płomienne wezwania do unikania alkoholu sąsiadowały tu z barwnymi informacjami o ilości wydobytej surówki w trzech południowych powiatach Górnego Śląska. Pod plakatami siedziało kilka osób, najwyraźniej znudzonych i rozdrażnionych długotrwałym czekaniem; za drewnianą, wysoką barierą stał tęgi mężczyzna o twarzy nacechowanej wzgardliwą goryczą, jaka zazwyczaj maluje się w połowie dnia roboczego na obliczach ludzi w pełni świadomych tego, ilu wspaniałych rzeczy można by w życiu dokonać, gdyby nie niczym nie usprawiedliwiona konieczność zarobkowania przy pomocy zwykłej pracy. Meteor pewnym krokiem minął ten drewniany westybul i otworzył drzwi prowadzące w głąb baraku. — Pan dokąd? — osadził go w miejscu głos tęgiego mężczyzny; był to głos niski, chrapliwy, pełen wzgardy, dobywający się spod rozmokłego w wódce, dwudziestego ósmego żebra. — Do dyrektora Chaciaka — rzekł z opryskliwą wyższością Meteor. — Zaraz, zaraz, obywatelu — rzekł tęgi mężczyzna. — Tak nie wolno. Trzeba czekać. Widzi pan, wszyscy czekają. — Dyrektor Chaciak czeka na mnie — rzekł zimno Meteor. — Zresztą, daj pan. — cofnął się do bariery, ujął bez pytania słuchawkę wewnętrznego telefonu i nakręcił numer. — Munio — rzekł po chwili — skocz no tu na portiernię. Jakieś nowe zwyczaje, wejść do was nie można?… — Po — minucie drzwi odskoczyły i do portierni wleciał malutki brunet o rozbieganych oczkach i jedwabistym angielskim wąsiku pod maleńkim noskiem z metrem krawieckim przewieszonym przez kark. — W porządku, panie Roman, ten pan do mnie. — rzekł do tęgiego mężczyzny i wciągnął Meteora w ciemny korytarz baraku, nie zważając na tlącą się w spojrzeniu czekających nienawiść. Naprzeciw szła jakaś postać. — Panie Edmundzie — rzekła postać, zrównawszy się z nimi — co z tą partią wiatrówek dla MHD? — Będą gotowe, będą gotowe — rzekł szybko Munio. — Panowie się nie znają, prawda? Dyrektor Chaciak, pan inżynier Meteor. — .dzo mi przyjemnie — mruknął dyrektor Chaciak podając Meteorowi rękę; w świetle uchylonych drzwi widać było gładko wygoloną młodą i sprytną twarz o zadartym nosie i ostentacyjnie szpakowate, troskliwie pielęgnowane włosy dyrektora Chaciaka. — Znamy się z widzenia — rzekł ze skwapliwą grzecznością Meteor i dodał z porozumiewawczym uśmiechem: — Z „Kameralnej”, z „Bristolu”, co, dyrektorze? — Możliwe — rzekł z rezerwą Chaciak. — Wiadomo, Warszawa. — Perkaty nos, młoda twarz i trochę teatralna siwizna nadawały jego obliczu wyraz specyficznego cwaniactwa, dobrze ukrytego pod ostentacyjną statecznością. — Panie dyrektorze — rzekł Munio — inżynier Meteor zabiega o partię płaszczy według modelu dla ludzi swego zakładu pracy. Nie dałoby się zrobić z tego nowego przydziału białostockiego rypsu? — Nic teraz nie mogę powiedzieć — rzekł wymijająco Chaciak. — Proszę złożyć formalne zamówienie. I tak jesteśmy przeciążeni pracą i mamy więcej przyjętych zamówień niż materiałów. Niech pan zatelefonuje w tych dniach, inżynierze. — Z chęcią — rzekł Meteor, uśmiechając się. — Pan dyrektor bywa w mieście, spotkamy się, pogadamy przy kawie. Na pewno dojdziemy do porozumienia. — Oczywiście. Z przyjemnością — rzekł dyrektor Chaciak. — Panie Edmundzie, te wiatrówki. — Po czym pożegnał się i wszedł w najbliższe drzwi. „Za drogi gips — pomyślał Meteor — nie warto. Taki Chaciak tyle zaśpiewa za drobne ułatwienia, że nie warto się w to pchać”. — Muniek — rzekł Meteor — masz gotowy ten czwarty? — Zwariowałeś? — zachłysnął się cicho Munio. — Żebyś wiedział, co ja miałem przez ciebie. Rada Zakładowa na mnie naskoczyła, że rozłamuję harmonogramy dla pojedynczych zamówień, że robię na prywatny szczot! — Muniek — rzekł cicho Meteor, z groźbą w głosie — nie rób ze mnie barana, dobrze? Czekam pół godziny na ten już raz mierzony, który miał być gotów na dziś. Nie chcę nic wiedzieć o żadnych radach zakładowych i harmonogramach, słyszysz? Tu jest stówa dla ciebie i do roboty. — Munio mruknął coś niewyraźnie, po czym rzekł: — Zaczekaj w ekspedycji.