Выбрать главу

— Słucham pana.

— Nie wiem, czy pan prezes mnie sobie przypomina — zaczął nieśmiało, zacinając się Życzliwy. — Bo pan Meteor i pan Kruszyna to mnie dobrze znają. Załatwialiśmy wtedy przerzut większej partii owocu do Warszawy.

— Wiem, wiem — rzekł uprzejmie Merynos. Patrzył badawczo, choć obojętnie, w ogorzałą, zaczepną twarz.

— To dobrze, panie prezesie, że pan sobie przypomina, bo ja do pana w sprawie konfidencj onalnej.

— Słucham pana.

— Widzi pan, panie prezesie. jak by tu zacząć? Ja jestem ze spółdzielni;Mazowiecka Poziomka”. Spółdzielnia ogrodnicza.

— Piękna nazwa — rzekł z uznaniem Merynos.

— Otóż my. to znaczy, nie wszyscy, ale ludzie energiczni i znający się na interesach, chcielibyśmy nawiązać kontakt z panem prezesem. My wiemy, znamy, rozumiemy, że jak pan prezes zaopiekuje się taką nową placówką gospodarczą, to placówka ta może osiągnąć pełny rozkwit.

— Nie rozumiem — rzekł Merynos bez uśmiechu.

— Panie prezesie — Życzliwy uśmiechnął się z wysiłkiem i ściszył głos — co ja mam panu mówić, pan dobrze wie, jak to jest w handlu owocami, zwłaszcza w sezonie. Owoc się szybko psuje, trzeba go dostarczać na czas, MHD i Centrale Ogrodnicze to wielkie maszynerie. Mała siuchta tu, mała siuchta tam, można żyć. Bardzo przytomni ludzie pracują w tej branży w sezonie, wystarczy popatrzeć na buziaki przy wózkach.

— I co z tego? — spytał zimno Merynos.

— Widzi pan, panie prezesie, myśmy poszli po rozum do głowy w naszej „Mazowieckiej Poziomce” i doszliśmy do wniosku, że trzeba nam pomocy i ochrony. Bo to czasem jedzie transport, przyczepią się jacyś, dużo ich jest, i zanim człowiek się obejrzy, już musi im taki ładny transporcik sprzedać za nędzne parę groszy. Inaczej zniszczą, skopią, owoc stłamszą na miazgę. I komu się tu poskarżyć?

— Nie zna pan adresu żadnego komisariatu milicji? — Merynos bawił się obojętnie srebrnym ołówkiem — tu jest książka telefoniczna. Niech pan sobie poszuka.

— Nie znam. I nie chcę znać! — Życzliwy uczynił gest odrazy, z jakim diabeł odnosi się do święconej wody. Po czym — uśmiechnął się przymilnie. — Co to znaczy milicja wobec opieki pana prezesa?… No, niech pan sam powie, czy ja mogę rozmawiać z milicją, kiedy taki transport jedzie najczęściej na podrobione zlecenie i na fałszywą pieczątkę? — Życzliwy grał na całego, twarz skrzywiła mu się z wysiłku przekonywania. — A jak pan prezes się nami zaopiekuje — podniósł głos z nagłą, wylewną serdecznością, to się i lepsze pieczątki na pewno znajdą, i lepsze zlecenia, na lepszych, firmowych blankietach. Na pewno!

Przez chwilę panowało napięte milczenie; Życzliwy obtarł chustką pot z czoła.

— Nieporozumienie, panie Życzliwy — rzekł Merynos. — Ktoś tu pana nieszczęśliwie napuszcza. Pańskie afery z panami Meteorem i Kruszyną są mi nie znane, zaś pana, niech pan sobie to dobrze przypomni, znam tylko i wyłącznie z Anina, z pańskiego ogrodnictwa, w którym zakupywałem kiedyś rzodkiewki i szczypiorek, przejeżdżając tamtędy na majówkę.

— Taaaak? — wybełkotał zupełnie zbluffowany Życzliwy. Nie przypominał sobie wysokiej postaci Merynosa na tle swoich inspektów, ale siła wzroku jego rozmówcy tak była potężna, że w tej chwili nie mógłby już przysiąc, czy sprzedawał mu kiedyś wiosenne nowalijki, czy nie.

— Ja nic nie mam wspólnego z takimi aferami, panie Życzliwy — ciągnął surowo Merynos. — O ile zaś nie wie pan przypadkiem, z kim pan mówi, to panu przypomnę: siedzi pan naprzeciwko prezesa spółdzielni „Woreczek”.

— Oczywiście, panie Merynos. Rzecz jasna, panie prezesie. O tym wiedzą wszyscy w Warszawie, na — pewno wiedzą o tym. Ale.

— Nie ma żadnych ale — uciął ostro Merynos, po czym łaskawy uśmiech rozjaśnił mu oblicze i dodał: — Ponieważ jednak jest pan człowiekiem dzielnym, męstwo i uczciwa przedsiębiorczość biją z pana oblicza, — przeto mogę udzielić panu dobrej rady. Po prostu, jak spółdzielca spółdzielcy.

— Słucham, panie prezesie, słucham.

— Wszyscy wiedzą w Warszawie, że o tych właśnie sprawach decyduje tylko i wyłącznie obywatel Kudłaty. Niech się pan z nim porozumie, panie Życzliwy.

Na twarzy Życzliwego odbiło się przerażenie. Wstał, usiadł z powrotem, przetarł chustką całą twarz.

— Ale. jak to zrobić? Obywatela Kudłatego nikt na oczy nie widział. Tylko. w Warszawie mówi się. — wybąkał, siląc się na chytrość — że pan prezes ma możliwości. mógłby się. ale. — dodał pośpiesznie — tak mówią nieliczni. Bardzo nieliczni, jak by tu powiedzieć. najlepiej zorientowani. Zresztą, to może być brzydka plotka. Ja już sam nie wiem. — zakończył bezradnie.

— Pomyłka — rzekł z uprzejmym spokojem Merynos. — O obywatelu Kudłatym wiem tyle co pan. O wielu ludziach w Warszawie mówi się, że go widzieli, o panu też tak się mówi w kołach ogrodniczych. Tymczasem sam pan wie, że to jest nieprawda. Według pana wyrażenia nie widziałem go na oczy.

Zaczynało go nudzić niezdarne cwaniactwo Życzliwego. „W dzisiejszej sytuacji trzeba się wstrzymać od rozszerzania przedsiębiorstwa. Ostrożnie z nowymi akcjami.” Już zamierzał zakończyć rozmowę, gdy nagle olśniła go pewna myśl.

— Kochany panie Życzliwy — rzekł naraz z zachęcającym uśmiechem. — Czy spółdzielnia „Mazpwiecka Poziomka” mogłaby urządzić pewną imprezę? Powiedzmy. wiosenny kiermasz nowalijek ogrodniczych, nowe okazy główek sałaty i szpinaku, wyhodowanych przez podwarszawskich ogrodników? W związku z początkiem sezonu?

Życzliwy jakby otrząsnął się z bezwładu, coś zagrało jak pobudka w jego oczach.

— Z pomocą pana prezesa wszystko byłoby możliwe. Nawet na Koszykach. Wspaniała myśl! Początek sezonu pod znakiem „Mazowieckiej Poziomki”!

Merynos milczał bawiąc się srebrnym ołówkiem. Poczęstował Życzliwego papierosem. Życzliwy uniósł się z krzesła, podając mu ognia.

— Myślę, że to jest do zrobienia — rzekł Merynos z namysłem. — Urządza się takie pokazy probiercze ciastek, peklowanej golonki czy pasztecików, czemu tedy nie spróbować z rzodkiewkami. A jak pan myśli, panie Życzliwy — rzucił nagle — czy zimowymi jabłkami można by ciężko poturbować kilkunastu ludzi? Nie mówiąc już o takiej amunicji, jak zeszłoroczne dynie?

Życzliwy zakrztusił się papierosem. W tej chwili nawet niedorozwinięty baran miałby z nim szansę we współzawodnictwie o bystry wyraz twarzy.

— Bo ja myślę, że można — rzekł Merynos twardo i wstał. — Dobrze, panie Życzliwy, zastanowię się nad pańską sprawą. Być może, że będę mógł panu pomóc. Jak spółdzielca spółdzielcy. A tymczasem — do widzenia.

Uśmiechnął się łaskawie i podał Życzliwemu rękę. Życzliwy ukłonił się nisko i kilkakrotnie i wyszedł. Merynos zadzwonił, weszła Aniela. — Aniela — rzekł Merynos — zawołaj mi Kruszynę.

— Przyszedł inżynier — powiedziała Aniela. — Doskonale — rzekł Merynos. — Poproś do mnie pana Wilgę również. — Już się robi, panie prezesie — rzekła służbiście Aniela.

Przeszła ciemny korytarz i weszła do małego, zadymionego pokoiku. Za biurkiem siedział tu Meteor, na biurku Kruszyna, zaś przy oknie stał szczupły, pochylony mężczyzna około pięćdziesiątki; nieśmiałe, blade promyki kwietniowego słońca grały mu na dużej, okolonej resztką bezbarwnych włosów łysinie. — Rozumiesz, Aluś, co za kitowa sprawa. — kończył opowiadać Meteor. Twarz Wilgi nie wyrażała nic szczególnego, ani emocji, ani zaciekawienia, zupełnie jakby nie słucHal Meteora. — Inżynier — rzekła Aniela — zabieraj swą nagą czaszkę ze słońca i szoruj do pana prezesa! Żebyś porażenia nie dostał przy tej goliźnie. I ty, grójecki buhaju! — rzuciła w stronę Kruszyny. — Aniela — rzekł inżynier Albert Wilga — zamontuję ci kiedyś hamulce na szczękach. Podziękujesz mi za to. Bo jak nie, to cię w końcu twój niewyparzony pysk do trumny sprowadzi. — Wyblakłe, jasnoniebieskie oczy Wilgi i jego obwisła, długa, beznamiętna twarz tchnęły zimną pogardą. Należał do typu przedwojennych możnowładców, dyrektorów fabryk lub banków, ludzi z tak zwanego dobrego towarzystwa, lecz niewyraźnego pochodzenia. Przed takimi jak on stały ongiś rzędy Aniel na baczność, zaś ludzie tego typu nie tracą pewnej godności nawet w rolach najczarniejszych charakterów, nazbyt często przez nich grywanych na scenie życia. Ale Aniela uszyta była ze szczególnie impregnowanego materiału. — Już dobrze, już dobrze — powiedziała swobodnie — obraża się. Nie widzieli go? Jakbym od dwudziestu lat nie znała, co on za zbytnik. — Aniela była bardzo niebezpieczna: jej dwudziestoletni staż we wszystkich niemal hotelach warszawskich, zakończony jeszcze przed wojną takim szczytem kariery, jak stanowisko nocnej numerowej w hotelu „Rosja” przy ulicy Smoczej, dawał jej wgląd w najciemniejsze zakamarki życia różnych ludzi w Warszawie; zaś jej mistrzostwo w jaskrawości sformułowań, wsparte tym doświadczeniem, czyniło z niej potęgę suwerenną i niemal wszechmocną.