Выбрать главу

— Bobuś — rzekł Meteor, nakładając płaszcz — powiedz prezesowi, że idę załatwić zlecenie.

— No i jak z tym płaszczem? — spytał Wilga. — Nic — rzekł Meteor — sałata. Na razie zawieszam wyprzedaż. Ten jest ostatni z serii. Jak nadejdą nowe, to dam ci znać. Aluś. — Boję się, że czeskich już nie będzie — rzekł Kruszyna z uśmiechem nie pozbawionym goryczy.

— Witam pana inżyniera — rzekł Merynos, podając rękę Wildze. — Co słychać? — Nic specjalnego — rzekł Wilga z rezerwą. — Doszły mnie skargi na pana inżyniera — rzekł Merynos ze złośliwym uśmiechem. — Ciekawe — rzekł Wilga chłodno. — Na takiego lojalnego człowieka jak ja? — Otóż to — rzekł Merynos — chodzi o jakieś nie zaksięgowane transakcje samochodowe, które nie przeszły przez naszą buchalterię.. A przecież spółdzielnia „Woreczek” ma wydział transportowy, przypominam to panu, panie inżynierze. — Wykluczone — rzekł Wilga ze spokojem — takich transakcji nie było. — Ale mogłyby być, o mały włos. — uśmiechnął się łaskawie Merynos. — To duże szczęście, że nie było, inżynierze, bo ja bardzo nie lubię sprzeczek. — Rozumiem doskonale pana prezesa — nieruchoma twarz Wilgi była zupełnie bez wyrazu — ja też ich nie lubię. Ta cechująca nas obu antypatia jest fundamentem naszej współpracy. — Świetnie — rzekł Merynos — wobec tego proszę pana, inżynierze, o mobilizację środków transportowych. Posłuchaj, Robert — zwrócił się do Kruszyny — co się u nas dzieje w wydziale witamin? — Jeszcze nie sezon — rzekł Kruszyna, siadając na poręczy fotela. — A o co panu prezesowi chodzi? — Uważaj, Robert, powiesz chłopcom z wydziału witamin, że sezon się zaczął. Jest taka spółdzielnia ogrodnicza, nazywa się „Mazowiecka Poziomka”. A więc od dzisiaj transporty tej spółdzielni są dla nich trefne, słyszałeś? — Jasne — rzekł Kruszyna — trefne i koniec. Nie ma o czym mówić. — Znasz Życzliwego, tego, co tu był dziś u mnie? — Znam. Stary łobuz. Kombinator. Wszystkim mówi, że był oficerem szwoleżerów przed wojną i że jest hodowcą amatorem. — To ten. On jest właśnie z „Mazowieckiej Poziomki”. — No, no! — pokiwał głową Kruszyna — znaczy się, że jest szmalec w tej instytucji. Życzliwy nic nie zrobi bez kozackiego rajwochu. — Znaczy się, że wcale nie jesteś taki drętwy, za jakiego cię ma Meteor — uśmiechnął się Merynos do Kruszyny. — A więc skomunikujesz się z tym Życzliwym, zainkasujesz forsę za opiekę i dasz ją do zaksięgowania na wydział transportu, do Wilgi. Wydział witamin nie ma konta, to dlatego. Zamarkujesz na przewóz większych partii owocu. To raz — Merynos pochylił głowę, zapalając papierosa — a dwa. zorganizujesz z Życzliwym kiermasz nowalijek wiosennych. — Co? — zaniepokoił się Kruszyna — kiermasz? — Słyszałeś przecież, mówię wyraźnie. — Trudno — rzekł Kruszyna, kładąc papierosa między wargi. — Niech będzie kiermasz.

Drzwi się uchyliły i ukazała się w nich wymalowana twarz Anieli. — Panie prezesie — rzekła Aniela. — Przyszedł ten niski brunet, sportowiec, jak on tam? Mówi, że musi się z panem widzieć.

— Zylbersztajn? — rzucił Merynos. — O, to, to — rzekła Aniela. — Dobrze, za chwilę — powiedział Merynos i dodał w stronę swych rozmówców: — Tymczasem, panowie! Robert, de roboty. — Potrzebuje pan wozu, panie prezesie? — spytał bez ugrzecznienia, jakby z obowiązku, Wilga. — Owszem — rzekł Merynos z łaskawym uśmiechem. — „Humber”, model 1954. — Załatwimy — rzekł Wilga i po raz pierwszy blady uśmiech przewinął się przez jego wąskie, bezkrwiste wargi. — Panie prezesie — rzekł Kruszyna, marszcząc czoło w wytężonym namyśle.

— Ja chciałbym jeszcze wrócić do tego, cośmy mówili przedtem. Gdyby pan prezes już wiedział, kto i jak, to proszę tylko powiedzieć, dobrze? Gwardia, nie gwardia, ja sam załatwię. Jest jeszcze paru malców w Warszawie, na których mogę liczyć, a jak nie, to ja sam, jak pragnę zdrowia, tak tym plujom dosunę, że się trupem zwiną. — głos Kruszyny nabrał chrypliwej żarliwości, muskularną dłonią łomotał się w wypukłą pierś jak w gong. — Ja, panie prezesie, byłem ostatnio za kierownika u pana prezesa, to mam wypoczęte ręce i nogi, niech pan tylko puści, a koszę, żeby ich dycha nawet na mnie naskoczyła! — Już dobrze, już dobrze, Robert. — uśmiechnął się z łaskawością Merynos, głos jego nabrał miodowej słodyczy. — Tobie nie wypada, chłopcze, od tego są ludzie, ty masz kwalifikacje, jesteś urodzonym przywódcą. Ale lubię cię za to. Właśnie za to. — Twarz Wilgi nie wyrażała nic, wyglądał w tej chwili jak widz teatralny, śmiertelnie znudzony przedstawieniem.

— Jak się masz, Lowa — rzekł serdecznie Merynos, gdy Kruszyna i Wilga, po przywitaniu się z Zylbersztajnem, wyszli z pokoju. — W ogóle się nie pokazujesz — dorzucił z przyjaznym wyrzutem — co się z tobą dzieje?

— Praca, kochany prezesie — uśmiechnął się Zylbersztajn, rozpinając płaszcz i siadając wygodnie w fotelu. — Kadra działaczy sportowych jest szczupła w naszej ojczyźnie, każdemu z nas wali się kupa roboty na głowę. A co się trzeba naużerać z ludźmi, panie Merynos, żeby pan wiedział. Tu mu daj diety, tu mu załatw zwolnienie, tam siuchty, tu intrygi, tego nie wolno, a to trzeba. Ten sport to tylko na oko wygląda taki złoty interes. Już ja bym się z każdym zamienił, byleby mieć spokojną głowę. Za te parę złotych to człowiek więcej się namartwi, niż to jest warte.

Merynos otworzył mahoniową biblioteczkę i spoza kolorowych szybek wyjął butelkę wermutu i dwa kieliszki.

— Miałeś przecież być u mnie wieczorem, co cię teraz przygnało? — spytał Merynos, nalewając wermut.

— Dwie rzeczy. Po pierwsze, wieczorem nie mogę.

— Oj, Lowa, Lowa. Zgubią cię kobiety.

— Niech będzie, że zgubią. To pan myśli, że ja. — Zylbersztajn za — kołysał głową, melancholia znikła z jego oczu bez reszty. — Za kogo pan mnie ma, panie prezesie? Ja do pana przyszedłem z tym drugim. Ja mam dla pana wiadomość.

Merynos wypił spokojnie wermut. Nie spojrzał na Zylbersztajna i rzekł:

— Co za wiadomość?

— Taką wiadomość, która kosztuje.

Merynos bez słowa otworzył szufladę i wyjął pięćsetzłotowy banknot, który położył na biurku. W oczach Zylbersztajna pojawiła się znów bezbrzeżna, mądra melancholia.