— Po co te żarty? — rzekł z cichym wyrzutem. — Co się pan ze mną drażni, panie prezesie.
Merynos wyjął dwa banknoty stuzłotowe i położył je bez słowa na pięćsetce Zylbersztajn pokiwał odmownie głową.
— Ile? — spytał Merynos oschle.
Zylbersztajn podniósł do góry prawą dłoń, z której sterczały dwa palce.
— Nie — rzekł Merynos. — Ja wiem, że Roma Leopard to kosztowna kobieta, ale za moje pieniądze to ty nie będziesz Casanovą, Zylbersztajn.
Zylbersztajn wstał z fotela, i zbliżył się do biurka.
— Panie prezesie — powiedział serdecznie — pan mnie przecież zna nie od dzisiaj. Czy ja nie jestem porządny człowiek? Mój ojciec był porządny człowiek i mój dziadek był porządny człowiek, i ja jestem porządny człowiek, chociaż okolicznościowo pracuję w innej branży niż oni. Ja panu powiem tę wiadomość bez pieniędzy, a jak pan prezes uzna, że nie jest warta dwójki, to pan prezes mi w ogóle nic nie da, dobrze? To niech pan słucha: za miesiąc jest mecz piłkarski Polska-Węgry.
Oczy Merynosa zabłysły, jakby były z świeżo łupanego węgla.
— Tu? W Warszawie?
— Tu. Na warszawskim stadionie. Sparringowy mecz przed spotkaniem z Anglikami w Budapeszcie.
Merynos otworzył szufladę, schował dwa banknoty stuzłotowe, wyjął trzy pięćsetki i położył bez słowa na pierwszej pięćsetce. Po czym nalał dwa kieliszki wermutu.
— To jeszcze nie wszystko, panie prezesie — rzekł Zylbersztajn biorąc kieliszek do ręki — bo jeszcze to, że pan jest czwartą osobą w Polsce, która o tym wie. Pierwszą jest przewodniczący Głównego Komitetu Kultury Fizycznej, drugą — szef biura zagranicznego tej instytucji, trzecią ja, Zylbersztajn, a czwartą — pan prezes Merynos. I to jeszcze chcę panu i powiedzieć, że ten łańcuszek niewiele się zmieni przez najbliższe trzy tygodnie, gdyż nawet prasa i zawodnicy dowiedzą się o tym meczu na tydzień przed nim. Żeby uniknąć kantów biletowych. — twarz Zylbersztajna była samą niewinnością, gdy dopijał wermut. Przełknął i dodał: — Co? Ładny numer? i czas na wszystko. Na blankieciki, na piecząteczki, i na zamówionka, na ustawienie wszystkiego w Przedsiębiorstwie Imprez Sportowych. Zresztą. co ja mam panu mówić?…
Merynos nie odpowiedział. Podszedł do okna i patrzał długo na widniejącą w dali budowę największego placu w Europie. Kiedy odwrócił się, twarz miał rozluźnioną, jakby smutną.
— Zylbersztajn — rzekł niedbale — to jest duża rzecz. Tak duża, że może zmienić moje plany w najbliższym czasie. Żeby ci pokazać, jaka to duża rzecz, to powiem ci, że nie dostaniesz za nią żadnego wynagrodzenia. Żadnej ustalonej kwoty. Biorę cię na procent od tego interesu, słyszysz?
Zylbersztajn spoważniał. Procent od takiego interesu to była rzeczywiście duża rzecz.
— Ale — ciągnął Merynos — jeśli okaże się, że to był niewypał, to wtedy, Zylbersztajn, zmień się w jaskółkę, radzę ci. Inaczej ja zmienię cię w garstkę prochu.
Takie niepohamowane okrucieństwo zadrgało w głosie wymawiającego te słowa Merynosa, gdy położył zaciśniętą pięść na banknotach, że Zylbersztajnowi koszula przylepiła się do kręgosłupa, a każdy numer kołnierzyka wydałby mu się w tej chwili za ciasny. Lecz Zylbersztajn był ongiś, w swej pierwszej młodości, cenionym pięściarzem wagi piórkowej, znał tedy na wylot technikę zwodów i uników.
— Panie prezesie — rzekł, ukrywając starannie podniecenie — czy ja pana kiedyś oszukałem? Nie, prawda? A czy trafił pan na mnie ładne parę złotych? Tak, prawda? Ten mecz został zakontraktowany, a co może być jutro, tego nie wie ani pan prezes, ani ja, ani sam prezydent Rady Państwa, ani Pan Bóg. Przecież wiemy, jak jest w życiu, no nie? Jutro mogą umrzeć nagłą i niespodziewaną śmiercią wszyscy piłkarze w Polsce i na Węgrzech i wtedy meczu nie będzie, bo za miesiąc nie będzie miał kto grać. Nie jest tak? Ale ja dam panu prezesowi dowód, co dla mnie znaczy ten mecz: jak pan prezes chce mnie wziąć na procent do sitwy, to ja rzucam inne zamówienia i zaczynam przygotowywać tylko ten mecz. To może być największe uderzenie!
— Już dobrze, już dobrze — uśmiechnął się łaskawie Merynos, wręczając mu cztery pięćsetki.
— Bierz blit i przyjemnej zabawy. Roma ma świetne nogi. Tylko nie pokłóć się o nią z Kruszyną. I w ogóle, nie ładujcie w nią za dużo waluty. Po co Meteor ma mieć za wasze pieniądze kupowane krawaty.
Zylbersztajn wciągnął głowę w uniesione ramiona gestem, który miał znaczyć jego zupełną obojętność wobec tych spraw. Pożegnał się jednak szybko, jakby pragnąc uniknąć dalszych rozważań na ten temat.
I wyszedł.
Merynos wparł się wygodnie w fotel, wyciągnął nogi i przymknął oczy. Poczuł naraz ogromne zmęczenie, aż do bólu w plecach. Właściwie — myślał powoli, leniwie — nadszedł moment, którego sję zawsze obawiałem. Ale czy obawiałem się? Byłem nań zawsze przygotowany, wiedziałem, że nadejść musi, wiedziałem też, jak postąpię, gdy nadejdzie”. Milicja, prawo, sprawiedliwość — to byli wrogowie, którym się nie ustępowało, albowiem sens życia Filipa Merynosa zawierał się w walce z tymi potęgami. W pełnej gwałtu i piekielnej chytrości walce, która na przestrzeni ostatnich pięciu lat przynosiła mu same sukcesy. Tej walki Filip Merynos nie bał się, pożądał jej, szukał.
Ale Filip Merynos był człowiekiem mądrym i mądrość ta stanowiła prawdziwe źródło jego zwycięstwa. Nie tygrysia drapieżność i odwaga, nie bezgraniczne okrucieństwo, nie niezłomna, stalowa wola, nie lwia siła fizyczna, lecz rządząca tymi przymiotami mądrość była podwaliną jego potęgi. Filip Merynos już dawno doszedł do wniosku, że najwięksi gwałciciele prawa i nie koronowani władcy złych w ludziach instynktów przegrywają swą ostatnią partię nie z uzbrojonymi i silniejszymi od nich reprezentantami ładu i porządku, lecz giną jako ofiary własnego środowiska, tych szalonych, dzikich sił, jakie sami rozpętali wokół siebie i w duszach ludzkich. Wiedział, że jeśli nawet uzbrojona ręka sprawiedliwości sięga po głowę wielkiego wroga społecznego ładu, to ręką tą najczęściej powoduje intryga, podstęp, nieostrożność lub nowa, nieugięta wola, żądna zajęcia należnego miejsca nawet za cenę podłości i zdrady. Przez lata swych zwycięstw nie zapomniał ani na chwilę, że przyjdzie dzień, w którym ktoś żądny tego, co on zdobył, przyjdzie, by mu wydrzeć wszystko — potęgę, sławę i pieniądze. Nie bał się tego dnia, lecz wolałby go uniknąć, nie bał się swego następcy, lecz wiedział, że z nim przegra. Budował swą potęgę przez pięć lat z prawdziwym rozmachem i potęga ta była jeszcze nie naruszona. Ale oto przyszedł dzień i w odmętach warszawskiego rynsztoka pojawiły się niewyraźne kontury sterujących ku niemu cielsk nowych, młodych rekinów, które poczuły świeżą krew i ruszyły na żer. Mógłby im stawić czoła — rzecz jasna — nic jeszcze nie było przesądzone i Filip Merynos zdolny był jeszcze do uderzeń, od których musiałby zginąć najgroźniejszy nawet drapieżnik. Nie bał się wszak nikogo, nie bał się nawet klęski, ale wiedział, że najbardziej jadowite kobry i pytony mniej są niebezpieczne, gdy są syte, i wiedza o tym stanowiła początki klęski. Zaś Filip Merynos był syty. „Właściwie — pomyślał — czy muszę przyjąć walkę? Czy nie mogę wycofać się, dokonać życia jako prezes galanteryjnej spółdzielni, przychodzący codziennie na ósmą do biura, szanowany członek Zrzeszenia Prywatnego Handlu i Usług, Czerwonego Krzyża i Ligi Przyjaciół Żołnierza?” Uśmiechnął się gorzko na myśl, że pięć lat temu coś takiego nawet by mu nie przyszło do głowy. Pięć lat temu zaciąłby zęby i usiadłby od obmyślania planu zniszczenia przeciwnika, planu, który zrealizowany zostałby za wszelką cenę: za cenę skrytobójczych ciosów noża w plecy, za cenę chrypliwych wrzasków dobijanych cegłami ludzi, za cenę kalectw, krwi i śmierci. I naraz, nieoczekiwanie, ujrzał w myślach swą postać, ni stąd, ni zowąd, na tle ogrodnictwa Franciszka Życzliwego, w którym nigdy nie był, na tle rozsłonecznionych w wiosennym błękicie, pełnych kwiatów i warzyw inspektów, których nigdy nie widział, na tle majowej zieleni podwarszawskiego letniska, na tle małej willi wśród drzew mazowieckich, suchych wrzosowisk. Ale nie był tam sam: przy nim stała Olimpia Szuwar, piękna, dorodna, ukochana, pożądana ciałem i duszą, jak ożywczy napój w skwar lipcowego, ponurego popołudnia, „Tak — pomyślał Filip Merynos — wtedy tak!”