Выбрать главу

— i pod przymkniętymi powiekami tłoczyły mu się niewyraźne, szybkie wyobrażenia krzepkich, zdrowych dzieciaków, dostatnio ubranych, dla których on, Filip Merynos, siedząc na leżaku w szelkach i domowych pantoflach obiera pomarańcze lub które z tkliwą, ojcowską szorstkością uczy jeździć na dziecinnym rowerze, pod pełnym czułej ironii spojrzeniem rozkwitłej w macierzyńskim dobrobycie Olimpii. „Taak — pomyślał Filip Merynos — wtedy wycofałbym się. Dla czegoś takiego stoczyłbym nawet ostatnią walkę. Walkę, na przykład, o ten mecz, po którym starczyłoby nam na długo pieniędzy na podmiejskie wille, drogie wyjazdy w góry i nad jeziora, na pomarańcze, rowery dziecięce i długoletnią, królewską piękność mojej żony. Mojej żony?” Zaskoczyło go naraz wyraźne nazwanie po imieniu tego, o czym wzbraniał się myśleć od dwóch dręczących tygodni, od czasu owej historii w „Kameralnej”, za jaką każda inna odpokutowałaby gorzko i boleśnie. Każda inna, lecz nie Olimpia Szuwar. W tej chwili zadźwięczał telefon. Filip Merynos ocknął się i sięgnął ręką po słuchawkę.

— Halo? — powiedział i nagle wszystko przegrupowało się w jego oczach i sercu, jak kolorowe szkiełka w dziecinnym kalejdoskopie.

— Dobry wieczór, Filipie — rzekł dźwięczny, niski głos Olimpii Szuwar.

— Czego chcesz? — spytał brutalnie, nie witając się; słyszał swój własny głos jakby z bezmiernego oddalenia.

— Chciałabym pomówić z tobą o łączących nas interesach — rzekła spokojnie Olimpia.

Merynos milczał; ni stąd, ni zowąd zadźwięczały mu w duszy słowa starego, warszawskiego tanga: „Pamiętam twoje oczy dzikie, z rozkoszy nieprzytomne, rozwarte i ogromne, tak jakby to było dziś”…

— Słucham cię? — powiedział wreszcie, lecz tylko najwytrawniejszy znawca dusz ludzkich mógłby odnaleźć w jego głosie miłość i mękę sponiewieranej, piekielnej dumy.

— Jestem gotowa zapłacić ci każdą żądaną sumę — rzekła dobitnie i rzeczowo Olimpia — za informacje o tym, co się stało z doktorem Witoldem Halskim i gdzie się on w tej chwili znajduje?

„Jak cudownym wynalazkiem jest telefon — myślała przy tym gorączkowo — że pozwala ukryć łzy, napływające do oczu”.

Filip Merynos wolno i bez słowa odłożył słuchawkę. Nigdy w życiu nie było mu tak straszliwie żal samego siebie, jak w tej właśnie chwili.

Drzwi uchyliły się nieśmiało i weszła Aniela ze szklanką herbaty w ręku. — Jeszcze nic ciepłego pan dzisiaj nie pił — rzekła łagodnie, stawiając przed nim herbatę między kieliszkami i butelką wermutu. Merynos nie odpowiedział, siedział bez ruchu, patrząc przed siebie. Aniela poruszała się jakby odmieniona: gesty jej wobec Merynosa nabierały jakiejś płochliwej ostrożności i łagodności. — Znów kłopoty, panie prezesie? — spytała cicho i miękko. Merynos nie odpowiedział. — Najwyższy czas, żeby pan prezes wyjecHal gdzieś na urlop — zrzędziła dobrotliwie. — A w ogóle. ożeniłby się pan prezes, żeby raz już był dom, żona i obiady jak się należy, a nie to wieczne włóczenie się po knajpach! — Aniela — rzekł spokojnie Merynos — zamknij mordę, dobrze? Nie twój parszywy interes, co ja powinienem. — Aniela zamilkła bez urazy. Raz jeszcze spojrzała na Merynosa i we wzroku tym było przywiązanie, miłość, obawa i bezmierny szacunek. Takim wzrokiem Aniela spoglądała na jednego tylko człowieka na świecie i człowiekiem tym był właśnie Filip Merynos.

Aniela wyszła i Merynos wstał. Zdjął z wieszaka stary, znoszony płaszcz, skórzany, taki, jakie noszą szoferzy, i otulił się nim szczelnie, jakby mu było zimno. Owinął szyję grubym, wełnianym szalem i postawił kołnierz. Po czym opuścił biuro, schodząc powoli schodami w dół.

W bramie spotkał Meteora. Meteor był wyraźnie zdenerwowany.

— Rozmawiałem z Irysem — rzekł.

— No i co? — spytał obojętnie Merynos.

— Twarzy nie widziałem. Cała w bandażach. Ledwie słyszałem, co mówił. „Wie pan, panie prezesie, może dlatego nie mogę dotąd uwierzyć w to, co powiedział. Cholera wie, może się jednak przesłyszałem. Ja już sam nic nie rozumiem, leżałem niemal na łóżku obok Irysa, kiedy mówił, tak mi się to wydawało nieprawdopodobne. Ale powtórzył mi to chyba z dziesięć razy.

— Co?

— Irys upiera się, że tak ich załatwił jeden facet.

— A Meto? Według niego byli jeszcze dwaj: ten szofer i jeszcze jakiś. jakiś atleta.

— Irys mówi, że tych dwóch oporządzili na samym początku, ale wszystko zaczęło się dopiero, gdy ci dwaj już leżeli. I upiera się, że rozgonił ich jeden jedyny człowiek. Że te rany i to wszystko jest robotą tego jednego. Irys jakby o niczym innym nie mógł mówić, wciąż wracał do tego samego i powtarzał: „Jeden jedyny, uważasz, on był jeden, a nas siedmiu. On jeden”.

Rozumie pan coś z tego, panie prezesie?

Merynos oparł się ramieniem o ścianę bramy. Zastanawiał się intensywnie, trąc dłonią podbródek.

— Był kiedyś w Warszawie człowiek — rzekł po długim namyśle, jakby w zadumie — który potrafiłby takiego numeru dokonać. I jeszcze większych rzeczy. Ale ten człowiek. — zawaHal się chwilę — ten człowiek nie żyje.

W półmroku bramy spłynęła ku niemu tamta straszliwa, bezgłośna scena pod krzywymi, czarnymi płotami podmiejskiej ulicy, gdy trzymane dziesięciu muskularnymi ramionami, niespożyte ciało osuwało się pod ciosami żelaznych rurek gazowych, gdy zwijało się bez jęku u jego, Merynosa, stóp, gdy on, Merynos, kopał je z bezprzytomną zapamiętałością w oczy, w szyję, w podbrzusze, rozgniatał na miazgę żebra ciężkimi, śmiertelnymi uderzeniami, całą mocą swych zwierzęco silnych nóg. „Nie, nie! — pomyślał z nagłym strachem — to niemożliwe! Przecież już nie oddycHal, sprawdzaliśmy. Przecież było o tym w gazecie.”

— Ten człowiek nie żyje. — powtórzył z tak ogromną ulgą, że Meteor spojrzał nań zdziwiony.

— I co teraz, panie prezesie?

— W porządku — rzekł Merynos zupełnie opanowanym głosem — jesteś wolny. Ja idę do Kudłatego. Słuchaj, Jurek — dodał po chwili z łaskawym uśmiechem — przygotuj się na duże rzeczy w bliskim czasie. Potem pojedziesz na długi, bardzo miły i kosztowny wypoczynek.

— Może pan na mnie liczyć — rzekł z oddaniem Meteor. W tej chwili nawet wierzył, że gotów jest do wszelkich dla Merynosa poświęceń i wysiłków powodowany zwykłą lojalnością i przywiązaniem. Po paru minutach jednak pomyślał, że wcale mu tak znowu nie zależy na dużych rzeczach ani kosztownych urlopach i że on, Meteor, daleko bardziej lubi rzeczy małe, lecz pewne i wyzbyte niepotrzebnego ryzyka. Westchnął z cicha i z rezygnacją, gdyż niestety nie on w tych sprawach decydował.

Wyszli z bramy i Meteor ruszył w stronę Marszałkowskiej. Merynos przeszedł Próżną, skręcił w ulicę Bagno i wszedł do jednej z odrapanych, niskich bram o rozprutych, łatanych drewnianymi poręczami klatkach schodowych. Za bramą ciągnęły się odarte z tynku, dwupiętrowe ściany nieregularnych podwórek, pełne załomów, starych, pokrytych spękaną papą dachów spiętrzonych brzydkimi, prowizorycznymi dobudówkami. W głębi szarzała potężna, wypalona baszta Cedegrenu, dawnej centrali telefonów: odsłonięte przez pożary i bomby wiązania i kondygnacje czerniały wśród popielatej cegły. Na bruku podwórek walało się stare żelastwo, zardzewiałe, połamane łóżka, resztki kabli, wspomnienia po samochodowych karoseriach. Merynos minął pierwsze podwórze i zatrzymał się przed budą ze starych, ciemnych desek, doczepioną do brudnego, plugawego muru: z muru, o kilka kroków dalej, wychylały się na wpół urwane drzwi z napisem „Wygódka”. Otworzył kłódkę wiszącą na wejściu do budy ze starych desek: nad kłódką widniała tabliczka z napisem: „Spółdzielnia WORECZEK — Magazyny”, po czym zszedł wąskimi schodami głęboko w dół. Na dole otworzył drugą kłódkę zabezpieczającą sztabę ciężkich, żelaznych drzwi w piwnicznej ścianie, które otworzył z klucza po zdjęciu sztaby. Zamknął za sobą żelazne drzwi i macał ręką w ciemnościach, póki nie trafił na kontakt. Zabłysła słaba żarówka i niejasno oświetliła niską, obszerną piwnicę, pełną skrzynek, pudeł, pociętych i związanych w wielkie naręcza deszczułek. Piwnica ciągnęła się załomami zatłoczonymi mnóstwem najróżniejszych przedmiotów: części rozmontowanych maszyn, opon samochodowych, stert makulatury, starego drutu, setek pustych, zakurzonych butelek. Wszystko to czyniło wrażenie zupełnego rozgardiaszu i przeszkody nie do przebycia, mimo to Merynos lawirował pewnie wśród tej dżungli sobie znanymi ścieżkami. Dobił wreszcie do ściany równo zastawionej aż po samo sklepienie drewnianymi skrzynkami i bez wysiłku pchnął framugową listwę stojaka, na którym stały skrzynki: cała ściana, wraz z półkami, uchyliła się lekko, zamontowana na obrotowej osi. Merynos przekręcił pobliski kontakt, ciemność ogarnęła piwnicę. Przez szparę w uchylonej ścianie wszedł do mdło oświetlonego, głębokiego wnętrza. Dochodził stamtąd niewyraźny, gniewny bełkot.