Выбрать главу

Po czym postawił ledwie widoczny, dyskretny znaczek na karcie ewidencyjnej Jussufa Ali Chassara, obywatela egipskiego.

Dziarski szedł wysokim, ciemnym korytarzem, usianym jasnymi prostokątami matowoszklanych drzwi, spoza których kładły się plamy dziennego światła na czerwony chodnik. Korytarz przecinał szeroką klatkę schodową o długich kondygnacjach półpięter. Dziarski otworzył kluczem drzwi do swego gabinetu, usiadł za biurkiem i podniósł słuchawkę telefonu. — Sierżancie Maciejak — rzekł — czy wezwany stawił się? — Tak jest — rzekł starszy sierżant Maciejak — czeka. — Proszę wprowadzić — rzekł Dziarski i odłożył słuchawkę podnosząc jednocześnie drugą, w którą powiedział: — Klusińśki? Facet wyjdzie ode mnie za pół godziny. — Rozległo się pukanie, Dziarski zawołał: — Proszę. — Drzwi się otworzyły i wszedł Eugeniusz Śmigło. Był w mundurze MPA, lewą rękę miał na temblaku, zaś twarz ozdobioną potężnymi krzyżami leukoplastu. — Dzień dobry — rzekł Śmigło — otrzymałem wezwanie. — Dzień dobry — rzekł uprzejmie, lecz bez uśmiechu Dziarski — zgadza się. Proszę, niech pan siada. — Geniek usiadł i zapadła cisza.

— Panie Śmigło — odezwał się po pewnym czasie Dziarski — od tego, co mi pan powie, zależy, czy zostanie pan aresztowany, czy nie.

Ten pełen treści początek nie uczynił na Śmigle większego wrażenia.

— To zawsze tak — oświadczył pogodnie — gdy ma się z wami do czynienia. Czy mogę zapalić papierosa?

— Oczywiście — rzekł Dziarski — na razie nie jest pan aresztowany i może pan robić, co się panu żywnie podoba. Nawet powiedzieć mi prawdę.

To mówiąc, wyjął paczkę „Wczasowych”, poczęstował Śmigłe i podał mu zapaloną zapałkę.

— Powiedziałem wszystko w pierwszym zeznaniu w komisariacie — rzekł Śmigło — i nic więcej nie mam do dodania. Napadli mnie, broniłem się, pobili mnie, schroniłem się do budki dróżnika i to wszystko.

Dziarski przerzucał stronice leżącego przed nim maszynopisu.

— A co się działo w autobusie linii 100 przed przyjazdem do zajezdni?

— Były awantury. Grupa łobuzów, jak to się mówi, rozrabiała. To wszystko.

— Ci sami, którzy potem pana napadli?

— Nie wiem. Możliwe. Było ciemno, a tych z autobusu nie przypominam sobie.

— Skoro był pan już atakowany w autobusie, dlaczego tedy nie zwrócił się pan o pomoc do uzbrojonego strażnika trzymającego wartę przed zajezdnią.

— Skąd ja mogłem wiedzieć, że na mnie czekają?

— Kto to był ów człowiek ogromnego wzrostu, który pojecHal z panem do zajezdni?

Geniek Śmigło zaciągnął się głęboko papierosem; trzymanym do wewnątrz dłoni, i strącił małym palcem popiół do popielniczki.

— Nie wiem — powiedział spokojnie.

Dziarski spojrzał na Śmigłe. I milczał. Po parli minutach milczenia Geniek poruszył się na krześle, jakby mu było niewygodnie, i rzekł:

— Nie wiem. Doprawdy nie wiem. — w głosie jego zadźwięczała ledwie uchwytna nutka ostrożności.

Dziarski milczał.

— To było tak — zaczął ponownie Śmigło: — tego wielkiego faceta skotłowali w pierwszej bójce w autobusie, po czym ja oświadczyłem, że lecę do zajezdni. Facet poprosił, żeby go podrzucić do wiaduktu, za Nowotki. No to ja powiedziałem, że dobrze, ale potem on powiedział, że jak mi jest ciężko prowadzić, to on zejdzie już w zajezdni i potem podejdzie ten kawałek. I tak zrobiliśmy. A jak tylko wyszliśmy za bramę, to pożegnaliśmy się, jeszcze na Inflanckiej, on poszedł w lewo, a ja przez pole i tam na mnie naskoczyli. I to chciałem panu powiedzieć — w głosie Genka zabrzmiała odzyskana pewność siebie — że nie ma co wierzyć w zeznania tego konduktora, bo on od razu, jak się w wozie zaczęło, umarł ze strachu i nic nie wie, co się działo.

— Czyli. — rzekł wreszcie Dziarski — twierdzi pan, że w baraku dróżnika znalazł się pan sam i był pan przez cały czas sam, aż do przybycia Pogotowia?

— Sam — potwierdził skwapliwie Geniek, unosząc zdrową rękę i demonstrując wskazujący palec — samiuteńki jak ten paluszek.

— Z tego wynika, że to pan sam pobił i poranił sześciu znanych warszawskich nożowników, z których jeden do dziś dnia walczy ze śmiercią, zaś jeden, nazwiskiem Metody Gwóźdź, ogarnięty paniką uciekł z Warszawy.

— Ja — rzekł skromnie Geniek.

— Wobec tego zmusza mnie pan, abym zatrzymał pana aż do rozprawy za chuligaństwo — oświadczył spokojnie Dziarski.

Geniek pochylił się dość poufale ku Dziarskiemu.

— Proszę pana, widzi pan, cały gips polega na czymś innym. To oni sami się tak oporządzili. Było cholernie ciemno. Ja znam teren. Jak złapali za żelazo, za mutry i zakrętki, to ja zacząłem kluczyć po wądołach, wśród cegły, a oni ładowali jak z procy, na oślep. Jak jeden drugiego zaprawił taką mutrą w michę, to go położył na miejscu. Głowa pracuje, rozumie pan? — uśmiechnął się, ukazując zdrowe, białe zęby pod pięknym wąsikiem. Dziarski uśmiechnął się również.

— Panie Śmigło — powiedział — załóżmy, że ja uwierzyłem w te bajeczki starej niani, które mi pan tu opowiada. Zgoda. Ale chcę panu zadać jedno pytanie: dobrze pan wie, że ci załatwieni przez pana faceci wyjdą kiedyś ze szpitala, a poza tym mają oddanych i bardzo drażliwych na punkcie honoru kolegów; toteż zzy nie odczuwa pan rodzaju niewygodnej przykrości, zwanej potocznie lękiem, że już niebawem wdowa po panu i dwie małe sierotki przespacerują się w nieutulonym żalu za pańską trumną?

Geniek spojrzał wesoło na Dziarskiego.

— Nie — rzekł beztrosko — mam dobrą opiekę. Ostatecznie, skoro nasza kochana milicja zainteresowała się moją osobą, jak widać, to nie dopuści ona, by stało się coś złego spokojnemu obywatelowi, aby działa mi się jakaś krzywda. Bardzo się cieszę, że pan o tym wspomniał, znaczy to, że mogę liczyć na panów.

— Bezwarunkowo — rzekł z powagą Dziarski — może pan na nas liczyć, spokojny obywatelu.

Po czym wstał. — Dziękuję panu, panie Śmigło, to wszystko. Aha, na jak długo ma pan zwolnienie lekarskie? — Na cztery tygodnie — rzekł z westchnieniem zadowolenia Geniek — nie można się skarżyć. Lekarze znaleźli coś szarpanego i tłuczonego w tym obojczyku. Jakiś uraz czy coś takiego. — Życzę rychłego wyzdrowienia — rzekł Dziarski — przepustkę ostemplują panu w sekretariacie. — Śmigło wyszedł, zaś Dziarski ujął słuchawkę i nakręcił numer telefonu wewnętrznego. — Klusiński — powiedział — już. Nazwisko Śmigło, imię Eugeniusz, mundur MPA, ręka na temblaku. Zameldujcie się wieczorem.

Geniek zszedł na dół i odebrał dokumenty w biurze przepustek. Przy okienku trącił niechcący jakiegoś faceta w cyklistówce, gumowych butach i granatowym, brezentowym płaszczu, po czym powiedział grzecznie: — Przepraszam. — Facet burknął coś, pochłonięty najwidoczniej swymi sprawami; wyglądał jak technik budowlany, bardzo śpieszący się do roboty, od której oderwano go niepotrzebnie. Geniek wyszedł z gmachu Komendy Stołecznej MO — na ulicy było chłodno, lecz przyjemnie i świeżo. Na rogu Leszna zauważył owego faceta w granatowym brezencie, wyglądającego jakby się śpieszył bardziej niż kiedykolwiek. Geniek spojrzał na zegarek i wolnym krokiem przeszedł długi plac obramowany dostojną architekturą z czasów Królestwa Kongresowego. Minął Ogród Saski i dotarł do rogu Królewskiej i Marszałkowskiej. Tam stał już facet w granatowym brezencie, zaaferowany i śpieszący się rozpaczliwie, czekający niecierpliwie na środki lokomocji, które jak na złość nie nadchodziły. „Nie ma co — pomyślał Geniek z satysfakcją — opiekują się, nie można powiedzieć”. Skinął ręką motorniczemu przejeżdżającego z łoskotem tramwaju; motorniczy zwolnił, Geniek wskoczył na przedni pomost i przywitał się z motorniczym. W chwilę potem na stopniu przedniego pomostu zawisł facet w granatowym brezencie. Motorniczy przyhamował i wychylił się ze swego miejsca. — No, już — powiedział bez gniewu — gub się pan. Nie widział kto, przodem będzie wchodził. — Facet w brezentowym płaszczu rzucił twardo: — Służbowy — nie zamierzając ustąpić. — Dobrze, dobrze — rzekł motorniczy — służbowy nie służbowy, zjeżdżaj pan. Wejście tyłem. Wszyscy jesteśmy służbowi.