— Facet nie odpowiedział, nie okazywał żadnej legitymacji, lecz nie schodził ze stopnia. Motorniczy zatrzymał tramwaj. — Schodzi pan czy nie? — podniósł głos — bo zawołam milicjanta! — To jest wejście tylko dla matek z dziećmi — rzekł z łagodną perswazją Geniek — a pan. ani już dziecko, ani jeszcze matka. — Na pomoście rozległy się chichoty, facet w granatowym płaszczu zszedł ze stopnia, skoczył ku tylnemu wejściu, wsiadł i zaczął gwałtownie przepychać się do przodu. Przed Alejami Jerozolimskimi Geniek szepnął coś do ucha motorniczemu, ten zwolnił. Geniek zszedł spokojnie na jezdnię i tramwaj ruszył dalej. Gdy go mijał, Geniek uśmiechnął się do faceta w granatowym płaszczu, szamoczącego się rozpaczliwie w nieprzytomnym, warszawskim tramwajowym ścisku i unoszonego ku odległemu przystankowi.
Porucznik Dziarski wkładał palto, gdy ktoś nieśmiało zapukał; drzwi się otworzyły i wszedł facet w granatowym, brezentowym płaszczu. Dziarski spojrzał nań pytająco. — Mieliście się przecież meldować wieczorem, Klusiński, nie?… — Klusiński stał w postawie pełnej skruchy, mnąc cyklistówkę w rękach, twarz jego wyrażała prawdziwą rozpacz, trochę zniekształconą wrodzonym zezem i nosem w kształcie karłowatego ziemniaka, które to elementy utrudniały twarzy tej wyrażanie tragiczniejszych uczuć. — No, no — pokiwał bez złości głową Dziarski — takiego asa jak wy załatwić odmownie to sztuka. Wykołował was? Cóż zrobić — dodał po chwili — zmarnowaliście doskonałą okazję, albowiem nie ulega wątpliwości, że Śmigło prosto stąd poszedł złożyć raport, zaś nie mam żadnych powodów, aby go po raz drugi tu wezwać. Ale nie martwcie się, Klusiński, każdemu się to może zdarzyć. — klepnął Klusińskiego po ramieniu i wyszedł z pokoju.
Geniek Śmigło czekał w sieni ogromnej piekarni, tonąc w zachwycie. „Co za zapachy! — myślał rozanielony — dzieci tu trzeba prowadzić zamiast do parku”. Drzwi sieni otwarły się i wszedł Fryderyk Kompot — różowy, umączony, w białym fartuchu i wysokim, piekarskim czepcu, który go czynił jeszcze bardziej ogromnym; wyglądał jak dobry kucharz Rondelino na dworze króla olbrzymów z bajki dla dzieci. Jedynie krzyżyki leukoplastu na jego księżycowym obliczu i brązowosiny fonar pod lewym okiem wskazywały na to, że ta baśniowa postać miała niedawno konkretną styczność z realnym życiem.
— Eugeniuszu! — zawołał z pewną emfazą Fryderyk Kompot — jakże się cieszę, że jesteś! — To mówiąc, otworzył najbliższe drzwi i wciągnął Genka do wielkiego pomieszczenia. Stały tu ogromne stoły, pokryte blachami do wypieku ciastek, na blachach leżało rozrobione ciasto, gotowe torty i najprzeróżniejsze ciastkowe ingrediencje, których przeznaczenie znane jest tylko czarnoksiężnikom w białych czepcach. — I jak tam było? — spytał niecierpliwie Kompot. — Wszystko według planu — rzekł Geniek — mówiłem tak, jak żeśmy ustalili. Kiedy mamy zjawić się w umówionym miejscu? — Nie wcześniej niż w przyszłym tygodniu — rzekł Kompot z żalem.
— Wiesz, Fredek — powiedział z przejęciem Śmigło — ja teraz jakbym wszedł w nowe życie, od czasu tej nocy. Jakbym złapał, jakby tu powiedzieć, coś najważniejszego za sam ogon. — Eugeniuszu! — zawołał Fryderyk Kompot z ogniem — wyrażasz moje najskrytsze myśli, chociaż czynisz to dość obcesowo. Dotąd — ciągnął, popadając w zadumę — byłem li tylko poetą, stwarzałem wdzięczne poematy i ballady, sonety i stanze. — Poetą? — zdziwił się Śmigło — myślałem, że pracujesz jako cukiernik — Eugeniuszu! — rzekł z cichym wyrzutem Kompot — czyż nie pojmujesz, że można tworzyć liryczne pączki, ptysie — ballady, eklerki — poematy, ptifurki — fraszki, rurki z kremem jak sonety, trzynastozgłoskowe keksy i śmietankowe babeczki o poetycznej naturze miłosnych stanz? — To mówiąc uniósł w swej ogromnej dłoni małe, ślicznie lukrowane ciasteczko, które jakby zmieniło się czarodziejsko w istne dzieło sztuki pod delikatnym, pełnym czułości dotknięciem palców Fryderyka Kompota. Geniek poczuł się znów jak za czasów swej najwcześniejszej młodości na pierwszej w życiu gwiazdce, wobec roziskrzonej, baśniowej choinki. — A teraz — w głosie Kompota zadudnił spiż — od czasu tamtej nocy poczułem nowe powołanie, jakiś wielki głos wzywa mnie nieustannie słowami: „Fryderyku, wstań, pójdź za tym człowiekiem i walcz!” — Racja — rzekł poważnie Geniek — ten facet jakby kopnął nogą najlepszy rozrusznik we mnie. Jak sobie pomyślę o tym, co mówił wtedy, to wydaje mi się, że te jego słowa były tak ważne, jak gaźnik w silniku. — To porównanie nie wydaje mi się najszczęśliwsze — rzekł z odcieniem rezerwy Kompot. — Ja marzę o spotkaniu tego człowieka ponownie. O ujrzeniu jego twarzy, rozumiesz? — dodał marzycielsko. — Baaa! — rzekł Śmigło — czy rozumiem? Od kilku nocy wiercę się bezsennie na tapczanie i wzdycham. Aż Halina mnie już podejrzewa, że się zakocHalem, i piekli się przy posiłkach. Tymczasem ja kombinuję, jak by tu spotkać tego faceta znowu. Zobaczyć jego twarz.
Niski, czarny citroen przyhamował bezszelestnie przed bramą szpitala na Oczki. Z auta wyszedł porucznik Dziarski i rzekł do szofera: — Zaczekajcie. — Po czym wszedł w bramę, wyciągając rękę z legitymacją ku okienku portiera.
Na piętrze głównego gmachu Dziarski chodził chwil parę tam i z powrotem po szerokich, wykładanych czarno — białymi kaflami korytarzach. Nie lubił mdlącego zapachu środków dezynfekcyjnych i zużytych bandaży, nie lubił ciszy szpitalnej, pełnej westchnień — niedosłyszalnych dla ludzi stąd, tak natomiast wyraźnych dla człowieka ze świata zdrowych. W szarobiałej perspektywie korytarza zamajaczyła wreszcie biała, niewielka postać, ku której Dziarski skierował się, oddychając z ulgą. — Dobry wieczór, siostro — rzekł zbliżywszy się. Niska, pyzata pielęgniarka uśmiechnęła się na jego widok: jej porcelanowoniebieskie jak u lalki oczy i różowa, świeża pulchność twarzy kontrastowały z surową sztywnością białego, wykrochmalonego czepka z czarnym lampasem. — Dobry wieczór — powiedziała. — Coś nowego? — spytał Dziarski. — Owszem — rzekła pielęgniarka — do Wacława Fromczuka przyszedł jakiś pan. — Aha — rzekł Dziarski — do Irysa. — Możliwe — uśmiechnęła się pielęgniarka ze zrozumieniem. — Ten pan powiedział, że nazywa się dyrektor Chaciak i jest dyrektorem spółdzielni konfekcyjnej „Radość” na Saskiej Kępie, Twierdził, że jest przełożonym Fromczuka, który u niego pracuje. Oczywiście, dopuściłam go do rannego, według pańskich instrukcji, poruczniku. Rozmawiał z nim długo. — Jak wyglądał ten dyrektor Chaciak? — spytał z zainteresowaniem Dziarski. — Po bikiniarsku — rzekła pielęgniarka. — Wysoki, młody, ubrany z krzykliwą elegancją. Wąskie spodnie, buty na słoninie, te kołnierzyki, wie już pan jakie, i taki modny teraz płaszcz. — Jeszcze coś bliższego — indagował Dziarski. — Jak by go pani opisała? Powiedzmy, czy przystojny? — Kwestia gustu — uśmiechnęła się pielęgniarka — mnie się nie podoba. Jak by tu powiedzieć: raczej ładny. Trochę taki z opakowania od mydła czy kremu do golenia. — Rozumiem — rzekł Dziarski — dziękuję. Dyrektor Chaciak. — po czym dodał: — Nadal tak samo, proszę siostry. Każdego wpuszczać, kto chce rozmawiać z tymi facetami. Żadnych trudności prócz dowiadywania się o nazwiska, które i tak będą fałszywe. Jak oni się czują? — Ten najgorzej poszkodowany wyjdzie jakoś z tego, może tylko bez oka. Ale niebezpieczeństwa śmierci nie ma. — Dziękuję i do widzenia — rzekł Dziarski, podając rękę pielęgniarce. Poczuł się naraz w doskonałym humorze, ale przywołał się natychmiast do porządku, gdy 1 tylko zrozumiał, iż cieszy się z faktu, że Eugeniuszowi Śmigle nie grozi f oskarżenie o zabójstwo.