Выбрать главу

Na klatce schodowej przystanął, by zapalić papierosa. Gdy uniósł głowę, ujrzał przed sobą redaktora Edwina Kolankę.

— Cieszę się, że pana widzę — rzekł Dziarski. — Doprawdy? — zdziwił się Kolanko — to coś nowego w naszych stosunkach. Pan tu służbowo? — Jak najbardziej — rzekł Dziarski. — Jak i pan, czyż nie? O tej porze nie wpuszcza się wszak odwiedzających. — Tak i nie — rzekł Kolanko — może mnie pan zatrzymać za nadużycie, posłużyłem się bowiem nieprawnie legitymacją prasową, aby odwiedzić mego przyjaciela, doktora Halskiego. — Doktor Halski już nie pracuje w Pogotowiu? — spytał Dziarski. Kolanko spojrzał nań badawczo. — Pan zna doktora Halskiego, poruczniku? — Osobiście nie — rzekł wymijająco Dziarski. — Wiem tylko, że jest to jeden z najlepszych lekarzy Pogotowia. — Doktor Halski — rzekł wolno Kolanko — został ciężko pobity przed paru dniami na ulicy. W Alejach Jerozolimskich. Leży tutaj, nie odzyskawszy przytomności. Lekarze skonstatowali naruszenie podstawy czaszki i wstrząs mózgu. Istnieje obawa o jego życie.

— Przez chwilę milczeli, po czym Dziarski rzekł w zamyśleniu: — Doktor Halski był zwolennikiem dość fantastycznej teorii na temat ostatnich aktów chuligaństwa w Warszawie. Jakieś pełne romantycznej wyobraźni, barwne opowieści o nowym Zorro, tępicielu zła i gwałtu, tajemniczym postrachu warszawskiej łobuzerii. Powinienem był domyślić się, że panowie się znają — dodał, patrząc znów bystro i przenikliwie na Kolankę. — Tak — rzekł Kolanko — znamy się bardzo dobrze. — Jedno mnie dziwi — rzekł Dziarski — to mianowicie, że nic nie wiedziałem o wypadku doktora Halskiego. — I mnie to dziwi — uśmiechnął się z ironią Kolanko. — Czy ma pan chwilę czasu? — spytał Dziarski. — Dla pana zawsze — rzekł Kolanko.

Zeszli do kancelarii. Dziarski wylegitymował się i zażądał akt przyjęcia Witolda Halskiego do szpitala. Starszawy, szczupły urzędnik w szarym fartuchu powiedział: — Miałem właśnie dyżur, pamiętam dokładnie, panie poruczniku. Witolda Halskiego nie przywiozło Pogotowie, lecz zwykła taksówka. Był z nim wtedy jakiś pan, który załatwił wszystkie formalności. — Jak wyglądał ten pan? — spytał szybko Dziarski, tknięty nagłym przeczuciem. — Niski, starszy pan w meloniku i z parasolem — rzekł urzędnik — miał żółtą, kościstą twarz i staromodny kołnierzyk. Pamiętam go dobrze, albowiem zdziwiłem się, że tacy oryginałowie chodzą jeszcze po świecie. — Pański znajomy — rzekł Dziarski do Kolanki. Kolanko zdawał się być mocno zafrapowany relacją urzędnika. — Byłem przekonany, że go przywiozło Pogotowie — rzekł cicho Kolanko — co za niedopatrzenie. — Nie, nie — rzekł urzędnik. — Właśnie że nie Pogotowie, jak ostatnio tych zmasakrowanych sześciu. I dlatego pan porucznik nie miał Halskiego w raporcie Pogotowia. — Jakich sześciu? — spytał Kolanko — nic o nich nie wiem. — Jesteśmy kwit — rzekł Dziarski — ja nie wiedziałem o Halskim, pan nie wie o tych sześciu. Pan mi opowiedział o Halskim, ja panu opowiem o tych sześciu. Możemy iść. Do widzenia — skinął głową urzędnikowi w kancelarii.

Wyszli na ulicę. Dziarski zbliżył się do auta. — Przespacerujemy się może? — spytał Kolanko.

— Chętnie — rzekł Dziarski i odesłał auto.

Szli ulicą Nowogrodzką ku śródmieściu, pod niskimi lampami, wśród nagich jeszcze drzew, otuleni mgłą wilgotnego wieczoru snującą się pomiędzy czarnymi murami. — Słucham pana — rzekł Kolanko. Kiedy Dziarski skończył opowiadać, Kolanko rzekł:

— O ile pana zdążyłem poznać, opowiedział mi pan to wszystko nie ze względu na grę fair i konieczność rewanżu. Ma pan w tym jakiś cel.

— Słusznie — rzekł Dziarski — chcę, aby pan o tym napisał. Na twarzy Kolanki odbiło się zdumienie.

— Po prostu — kontynuował Dziarski — uznałem, że nadszedł czas na poinformowanie opinii publicznej.

Kolanko milczał dłuższą chwilę, po czym spytał:

— O czym?

Dziarski nie odpowiedział. Zapadło ciężkie milczenie.

— Poruczniku — przerwał je Kolanko. — Czy wie pan, kto to byli desperados?

Uśmiech Dziarskiego, gdy spojrzał na swego rozmówcę, służył wyłącznie do pokrycia zdumienia.

— Wiem — odparł wolno i niechętnie. — Za młodych lat czytało się coś niecoś z takich lektur.

— Czy sądzi pan, że w Warszawie są obecnie desperados?

— Są — rzekł po namyśle Dziarski — oczywiście. Ci w oprychówkach, w kolorowych dżemprach pod koszulami.

— Otóż zapewne wie pan, jak walczono w swoim czasie w Teksasie z plagą desperados. Spokojna ludność, doprowadzona do ostateczności, schwyciła za broń, aby.

— Kochany redaktorze — przerwał mu Dziarski z uśmiechem — to nie dla nas. Nie żyjemy w Teksasie, lecz w normalnym, cywilizowanym społeczeństwie. A zresztą powiem panu coś jako fachowiec. — przystanął i ujął Kolankę za ramię. — Widzi pan, takie wspólne akcje przeciw złu w obyczajach mają słabą stronę. W chwili gdy wybucha gniew ludzi spokojnych, gdy chwytają oni wspólnie za broń w celu poskromienia, gwałtu i bezprawia, wtedy są niepokonani. Ale potem rozchodzą się do domów i chcą żyć w spokoju. Inaczej jest z drugą stroną. Gwałciciele porządku zawsze są gotowi do zbrodni, przestępstw i przemocy, w tym tkwi ich siła i przewaga nad ludźmi spokojnymi, którzy tylko chwilowo są gotowi do walki. Toteż mądrzy przestępcy, gdy narasta przeciw nim burza, przysiadają cichutko w trawie i czekają, aż burza przeminie. Po czym wychodzą z powrotem na łów, żądni — zemsty, i ofiarami ich padają ci sami ludzie, którzy przedtem, w gromadzie, byli dla nich niepokonani. Dlatego jedynie my, milicja, zdolni jesteśmy do konsekwentnej walki z pańskimi desperados.

— Uhm! — mruknął Kolanko bez przekonania. — Albo człowiek ciągle gotowy do walki z bezprawiem i gwałtem. Po prostu widzący w tej walce swój cel życia.

— Możliwe — rzekł Dziarski z zagadkowym uśmiechem. — Niemniej dla mnie człowiek taki jest przestępcą.

— Duży postęp od czasu naszej ostatniej rozmowy w „Bristolu” — ironizował Kolanko. — Już się pan nie upiera przy przestępczych porachunkach.

— Nie — rzekł poważnie Dziarski. — Nie upieram się, ale nie znaczy to, że przyjąłem pańską romantyczną, sensacyjną teorię. Są rzeczy, o których pan nic nie wie, redaktorze Kolanko.

— Zgoda — rzekł Kolanko — i dlatego nie opublikuję ani słowa na ten temat. Zaczekamy, poruczniku, mnie się nie śpieszy.

— Mnie w zasadzie też nie — rzekł pogodnie Dziarski. — Boję się tylko, że może nadejść dzień, w którym obydwaj zaczniemy się okropnie śpieszyć.

Przez chwilę szli w milczeniu.

— Co pan sądzi o tym, facecie w meloniku i z parasolem? — spytał nagle Dziarski.

Serce Kolanki zabiło niespokojnie. „Skąd on wie, że właśnie o tym myślę?” — przemknęło mu przez głowę. Po czym rzekł wolno i ostrożnie: