Выбрать главу

— W wielkich miastach istnieje specjalna kategoria ludzi, których wszędzie można spotkać, którzy wszędzie są, którzy rzucają się w oczy sprawiając wrażenie niezwykłe. Ale bliżej poznani okazują się starszymi radcami Centrali Handlu Pierzem. Myślę, że ten pan należy do tego typu ludzi.

— Możliwe — rzekł Dziarski z zagadkowym uśmiechem, który już raz zaniepokoił Kolankę.

— Może ma pan rację. Może to i lepiej, że pan nic nie napisze o tej ostatniej masakrze.

„Sądzę, że dzisiejszy wieczór posunął mnie nieco naprzód — pomyślał Dziarski z zadowoleniem. — Oddałbym ponadto dwie miesięczne pensje, by dowiedzieć się, co łączy starego pana w meloniku z Eugeniuszem Śmigło?” — I nagle zawrócił na pięcie.

— Redaktorze — rzekł stanowczo. — Muszę zobaczyć doktora Halskiego.

Kolanko jakby się ocknął z zamyślenia.

— Powiedziałem panu przecież, że jest jeszcze ciągle nieprzytomny. Byłem tam przed półgodziną. Rozmawiałem z lekarzem, który się nim opiekuje.

— To nic — mruknął Dziarski. — Jak pan chce. Ja wracam.

I ruszył w stronę szpitala.

— Idę z panem — rzekł Kolanko, doganiając go.

Szybko przebyli Nowogrodzką i weszli na teren szpitala. Przed drzwiami separatki, w której leżał Halski, spotkali niskiego, tęgiego lekarza w białym kitlu. — Doskonale, że pana spotykamy, panie doktorze — rzekł Kolanko. — To jest pan porucznik Dziarski z Komendy Stołecznej MO — przedstawił Dziarskiego — który pragnie zobaczyć doktora Halskiego. Czy można? — Co tam jest do oglądania? — wzruszył ramionami lekarz. — Ciężki wypadek. — Czy można? — Dziarski powtórzył pytanie Kolanki. Brzmiało to uprzejmie, lecz nie bez dozy pewnej urzędowości. — Oczywiście — rzekł dość niechętnie lekarz. — Skoro jest pan służbowo, panie poruczniku. — Służbowo — rzekł sztywno Dziarski.

Lekarz otworzył ostrożnie drzwi wąskiego, długiego pokoju, surowo pomalowanego na kolor sinoniebieski. W głębi stało łóżko szpitalne z wykresem gorączki nad głową, obok biała szafka nocna i dwa krzesła. W pokoju panował półmrok. Dziarski, Kolanko i niski lekarz zbliżyli się do łóżka. Z każdym krokiem w stronę coraz wyraźniejszego kształtu ludzkiego, leżącego pod kocami na łóżku, twarze ich wydłużały się ze zdumienia, słychać było podniecony oddech niskiego, tęgiego lekarza. Doktor Witold Halski miał otwarte oczy i patrzał na nich jasno i przytomnie spośród grubych bandaży.

Lekarz przypadł do ręki chorego i uchwycił puls. Po czym nacisnął guzik dzwonka w ścianie, rzekł do Dziarskiego i Kolanki: — Idę przygotować zastrzyki — i wyszedł pośpiesznie z pokoju. Bezkrwiste wargi Halskiego poruszyły się z trudem, w jego oczach zatliła się jakaś prośba. Dziarski i Kolanko pochylili się nad łóżkiem. Wtedy usłyszeli szept: — Pamiętam, przypominam sobie, redaktorze. — po krzyżu Kolanki przebiegł dreszcz, gdy uświadomił sobie, że Halski zwraca się do niego. — Najprzód mnie pobili. ale jak. a potem. — coś na kształt uśmiechu, jakby ogromny wysiłek okazania zadowolenia odbił się w ściągniętych brwiach Halskiego —.potem widziałem te oczy. świetliste, jarzące się oczy. on mnie tu przywiózł. — Blade powieki spadły na zmęczone spojrzenie, urywając kontakt ze światem, biały wycinek twarzy zlewał się teraz zupełnie z bielą otaczających ją opatrunków. — Uff — westchnął zachrypłe Kolanko — żeby mu to tylko nie zaszkodziło. — Drzwi otworzyły się szybko i cicho i do pokoju wjecHal szklany stolik na kółkach, pełen stalowych pudeł z zastrzykami, retort i skomplikowanych aparatów medycznych; za niskim lekarzem weszły pośpiesznie dwie pielęgniarki. — Bardzo panów przepraszam — rzeki niski lekarz ostro i nerwowo — ale proszę opuścić pokój. Trudno, panie poruczniku — rzekł, jakby uprzedzając opór ze strony Dziarskiego — ale w tej chwili ja tu decyduję! — Dziarski spojrzał nań z sympatią i wyszedł wraz z Kolanka bez słowa. Po chwili wyszedł niski lekarz.. — Chciałem tylko panom powiedzieć, że nie jest źle. Myślę, że kryzys minął. Sądzę, że teraz pójdzie wszystko ku lepszemu; uśmiechnął się z nieoczekiwaną serdecznością i dodał: — Do widzenia! — Po czym wszedł szybko z powrotem do separatki Halskiego.

Na schodach zapalili papierosy, nic nie mówiąc. Nic nie mówili przez całą drogę aż do bramy szpitala. Dopiero za bramą Dziarski zaczął się śmiać. Początkowo cicho, jakby chichocząc, po czym coraz głośniej, wreszcie śmiał się na całe gardło, jakby ogarnięty najszczerszą wesołością, płynącą z kinowego ekranu, na którym dwóch komików przewraca się na skórkach od owoców i maże sobie nosy ciastkami z kremem. Kolanko spoglądał na niego ze zdumieniem, które zmieniało się z każdą chwilą w ostrą niechęć.

— Pogromca desperados! — zaśmiewał się Dziarski. — Poskromiciel bandy Irysa! Postrach warszawskich, chuliganów! Starszy radca w Centrali Handlu Pierzem! Jarzące się, przeraźliwe oczy! Lwia grzywa! Człowiek błyskawica! Nieuchwytny Zorro! Niepokonany bohater miliona krwawych rozpraw! Zorro w meloniku i z parasolem. Redaktorze, trzymajcie mnie.

I nagle przestał się śmiać, tak jakby olśniewająca myśl znalazła niespodziewanie drogę do jego świadomości.

— Panie redaktorze — rzekł — aresztujemy niebawem tego człowieka.

Kolanko oparł się plecami o mur i zsunął kapelusz z czoła na tył głowy. W ustach żuł resztki tytoniu z odrzuconego przed chwilą papierosa.

— Przysiągłbym — powiedział wolno — że facet, który tak pana śmieszy, ma czarne oczy.

Po czym zagadkowy uśmiech przewinął się po jego twarzy i dodał.

— A zresztą. mogę się mylić. Może pan ma rację, poruczniku, ze chce pan tego człowieka jak najszybciej aresztować. Radzę się nawet panu pośpieszyć!

Część czwarta

1

Juliusz Kalodont czekał.

Ludzie, czekający w życiu na coś, dzielą się na dwie kategorie: na tych, którzy wiedzą, na co czekają, i na tych, którzy tego nie wiedzą, a tylko czekają. Rzecz dziwna — Juliusz Kalodont wiedział dokładnie, na co czeka, i nie miał zarazem zielonego pojęcia o tym, na co czeka. Zabawne, prawda? Były dni rozpoczynane przez Kalodonta wesołym śpiewem i rześkim pohukiwaniem, gdy rankiem, skoro otworzył oczy, nawiedzała go słodka myśclass="underline" „Dziś przyjdzie! Zjawi się znów. Na pewno!” Cóż, kiedy ponury welon udręczeń gasił w nim po chwili wszelaką radość życia. Kto ma przyjść? Kto ma się zjawić? Jak nazwać tego kogoś? Czy w ogóle jest to ktoś, czy coś? Ten ktoś, czy to coś, szukało przyjaciół, miało wspaniały, oprawny w masywną platynę brylant na palcu serdecznym i paliło papierosy „Wczasowe”. To wszystko. Każdy zaś przyzna, że z takim zasobem wiadomości o kimś czy o czymś trudno jest stworzyć sobie jasny obraz kogoś lub czegoś, za kim lub za czym się tęskni. Tak, to bowiem był jedyny uchwytny element całej sprawy: tęsknota. Juliusz Kalodont tęsknił za owym kimś lub czymś, o którym nic nie wiedział. I to było najdziwniejsze.

Przyznać trzeba, że cztery tygodnie tęsknoty to dużo. Gospodyni Juliusza Kalodonta, poczciwa staruszka imieniem Helena i nazwiskiem Lipińska, doszła mniej więcej w tym czasie do wniosku, że ze światem dzieje się niedobrze. Kiedy Juliusz Kalodont wracał po raz nie wiem który do domu po północy i długo jeszcze chodził po swoim pokoju, wykrzykując jakieś zdania, wiekowa Helena Lipińska naciągała trwożnie kołdrę na uszy, szepcząc drżącym głosem: — Co się z panem Kalodontem dzieje, Panienko Przenajświętsza? Jak odmieniony! Ani chybi zostanie aktorem! — przy czym diagnoza ta miała dla niej znaczenie katastrofalne, albowiem płynęła z jej smutnych doświadczeń sprzed pół stulecia.