Выбрать главу

Kilkakrotnie odwiedzała go Marta Majewska, z którą połączyła go przyjaźń. Marta zatrzymywała się częstokroć po sąsiedzku przy kiosku i rozmawiali ze sobą chętnie na różne tematy, od pogody począwszy, a na uczuciach skończywszy. Marta była bardzo powściągliwa, niemniej Kalodont wysunął z jej skąpych zdań, że ów jasnowłosy lekarz Pogotowia, którego poznali w komisariacie, stanowi osobę godną uwagi. Natomiast wszelkie podejmowane przez Kalodonta próby nawiązania do owych przedziwnych, jasnych, przeraźliwych oczu, o których Marta mówiła tak przejmująco w komisariacie, napotykały z jej strony na głuchą rezerwę i pomijane były milczeniem, tak że w końcu Kalodont doszedł do wniosku, że Marta o nich zapomniała lub przynajmniej chce bez reszty zapomnieć.

Owe trzydzieści dni chodzenia po ulicy, spożywania posiłków i pełnienia zawodowych obowiązków nacechowane były bezustanną myślą o nim, Przechodząc obok kina zastanawiał się: czy o n chodzi do kina? Podczas sprzedawania gazet dręczył go nieustannie problem: co o n czyta? Nic więc dziwnego, że przy pracy Juliusz Kalodont popełniał karygodne, oburzające wręcz błędy i pomyłki; zamiast „Przeglądu Sportowego” dawał „Tygodnik Katolicki”, zamiast żądanych zapałek podawał karty pocztowe, zamiast „Dukatów” kładł „Poznańskie” i tylko gdy kto prosił o „Wczasowe”, wzrok Kalodonta zaostrzał się nieodmiennie, stawał się przenikliwy i drążący, tak że młodzi chłopcy i młode kobiety, dla których kupowanie papierosów ciągle jeszcze wiąże się z niejasnym wspomnieniem o zakazanym owocu, zaczynali czuć się nieswojo pod tym spojrzeniem i częstokroć odchodzili szybko, zapominając wziąć reszty. Kiedyś — wieczór był chłodny i dżdżysty — ktoś zażądał „Horyzontów Techniki” głosem, który kazał Kalodontowi błyskawicznie wyrzucić połowę korpusu z okienka: na ten widok stojący przed kioskiem pan z pokaźną siwiejącą brodą i o oczach zaszczutego własnymi spekulacjami myślowymi naukowca cofnął się w popłochu do tyłu. Kalodont odsapnął z udręką, po czym wręczył owemu panu żądane czasopismo akurat w momencie, gdy pan ów zabierał się do regularnej ucieczki. „Co za głupiec ze mnie — westchnął z niewysłowioną goryczą Kalodont — czyż tacy jak on czytają „Horyzonty Techniki»?” — I po raz chyba osiem tysięcy czterysta dwudziesty szósty wyobraził sobie, jak to nastąpi i o co on poprosi.

Tymczasem stało się zupełnie inaczej niż w ośmiu tysiącach czterystu kilkudziesięciu wariantach przewidywanych przez Juliusza Kalodonta. Pan Juliusz starał się ostatnio zamykać swój kiosk jak najpóźniej, częstokroć po godzinie dziesiątej, tłumacząc nieudolnie nadciągającą wiosną to postępowanie przed czcigodną Heleną Lipińska. Wieczór był chłodny, lecz rześki, i Kalodont westchnąwszy z rozczarowaniem, jak wzdycHal już trzydzieści razy przez ostatnie trzydzieści wieczorów, założył okna wystawowe specjalną okiennicą, uporządkował i pozamykał towar, poprawił odzież i maciejówkę na głowie, przygładził wąsy, ujął laskę i wyszedł z kiosku bocznymi drzwiami, otwieranymi na zewnątrz. Zamknął je i już zamierzał przekręcić klucz w zamku, gdy zdrętwiał. Zamknięte drzwi odsłoniły ścianę, o którą oparta ramieniem stała niewysoka, szczupła sylwetka, w pozie swobodnej paląc papierosa. Kalodont chrząknął dwa razy gwałtownie, nie mogąc dobyć z siebie głosu: zdumienie, przerażenie i radość skotłowały się w jego duszy odbierając mu mowę.

— Dobry wieczór, drogi panie Kalodont — odezwała się sylwetka głosem cichym, lecz jasnym, w którym wyczuwało się uśmiech. — Cieszę się, że pana widzę.

— Jjjjaa ttteż — wybąkał wreszcie Kalodont i nagle zdobył się na piorunującą, brawurową odwagę, która niegdyś, w dniach walki i chwały, jednała mu serca ludzkie, przynosiła zwycięstwa i sławę. — Tylko — rzekł z ryzykancką stanowczością — że ja pana wcale nie widzę. Nie wiem, czy pan jest niski, czy wysoki, stary czy młody, brzydki czy piękny. Nie wiem nic, rozumie pan? A tak pragnąłbym.

— Rozumiem, drogi panie Kalodont — rzekła sylwetka. — Rozumiem doskonale. Czy pozwoli pan, że przejdziemy się kawałek razem? Odprowadzę pana w stronę domu, dobrze? A teraz proszę przekręcić klucz i wziąć go ze sobą.

— Dobrze — westchnął Kalodont i poprawił maciejówkę ruchem pełnym frasunku. Zamknął drzwi na klucz i ruszyli w stronę Książęcej.

Wieczór nie należał do ciemnych, plac Trzech Krzyży był dobrze oświetlony, a przecież Kalodontowi nie udało się spojrzeć nawet raz w twarz kroczącego obok człowieka, mimo iż droga wiodła pod najjaśniejszymi latarniami. Jakaś ściana nieprzekraczalnych nakazów, przez nikogo nie wypowiedzianych ani nie wydanych, oddzielała jakby Kalodonta od poznania tej twarzy. Wiedział już, że kroczący obok człowiek jest równego z nim wzrostu, to znaczy ani niski, ani wysoki, ot, średni; że ma na sobie płaszcz deszczowy, ściągnięty mocno paskiem, z szerokim, postawionym kołnierzem, że nie nosi żadnego nakrycia głowy, że stąpa lekko i cicho, że trzyma ręce w kieszeniach. Czuł sprężoną siłę, jaką naładowana była krocząca obok niego postać, aczkolwiek nie pojmował, skąd bierze się to przekonanie o sile.

— Drogi panie Kalodont — padło, spoza postawionego, kołnierza — czy zdecydował się pan?

Juliusz Kalodont zamierzał zatrzymać się i wyrzucić z siebie milion pytań. Nie zatrzymał się jednak ani nic nie wyrzucił z siebie. Szedł spokojnie obok sylwetki w deszczowym płaszczu i spokojnie, lecz stanowczo, jakby to wszystko było proste, łatwe i oczywiste, rzekł:

— Tak.

— Czy mogę więc na pana liczyć? — spytał cichy, dźwięczny głos.

..Na co liczyć? W jakich sprawach liczyć? Kto może liczyć?” — krzyczało w duszy Juliusza Kalodonta, podczas gdy usta jego wypowiadały poważne, zdecydowane, jasne:

— Oczywiście. Może pan na mnie liczyć.

— Cieszę się bardzo — rzekł z prawdziwą radością głos spoza postawionego kołnierza. — Jestem panu winien wiele wyjaśnień, panie Kalodont, muszę wytłumaczyć panu mnóstwo rzeczy, ale proszę mi powiedzieć, czy może mi pan zaufać i zaczekać jeszcze trochę na te wyjaśnienia?

„Nie, nie, nie!” — oto jakie słowa parzyły wargi Kalodonta jak krople żrącej cieczy, podczas gdy te same wargi szepnęły cicho, lecz pewnie:

— Naturalnie. Ufam panu. Zaczekam, aż uzna pan, że nadeszła stosowna pora dla wyjaśnień.

Wtedy głowa za nastawionym kołnierzem obróciła się wolno ku Kalodontowi i Juliusz Kalodont ujrzał po raz pierwszy oczy, jakich nic widział nigdy. Mróz przeleciał po grzbiecie i jakby lodowata dłoń ścisnęła krtań. Albowiem oczy te, choć przyjazne teraz i spokojne, nasuwały natychmiast przeraźliwą myśl o tym, jak straszliwie muszę one wyglądać w gniewie i do jak potwornych czynów w tym gniewie zdolny jest posiadacz takich oczu. „Te oczy! — pomyślał oniemiały kalodont — Marta miała rację.”

— Widzi pan, ludzie mnie się raczej boją. — padło spoza kołnierza głosem, w którym brzmiał smutek.

Juliusz Kalodont poczuł, jak oblewa się pąsem piekącego wstydu. „Ach, ta Marta! — poczuł nagły przypływ złości w stosunku do Marty i zaraz zrozumiał wszystko. — Przecież ona się go boi. Po prostu boi.” — pomyślał z ogromną troską.

— Ależ skąd. — wybąkał po chwili — to chyba przewrażliwienie.

— Jest pan miły dla mnie — rzekł cichy, dźwięczny głos — panie Juliuszu. Dziękuję panu. Ale panna Majewska myśli inaczej.

„Nieszczęście! — pomyślał z rozpaczą Kalodont. — Masz babo placek! Powinienem byt się tego domyślić. Panna Majewska!”

— Panna Majewska zachodzi do mnie po gazety — wymamrotał Kalodont i poczuł, że musi skalać wargi kłamstwem, trudno, niech się dzieje co chce, ale on. Kalodont, nie będzie okrutnikiem. — Rozmawiamy często o panu — dodał niepewnie.