Выбрать главу

— Naprawdę? — rzekł człowiek kroczący obok z jeszcze większym smutkiem w głosie. — Wyobrażam sobie, jak panna Majewska się mnie boi.

„Jeszcze gorzej! — darło się coś w duszy Kalodonta. — Coraz gorzej!” Wtedy też zdobył się na kompletnie zatracone ryzyko.

— Proszę pana — rzekł drżącym głosem — a może by się pan chciał zobaczyć z panną Majewska? Tak w zupełnie zwyczajny sposób. Ja. A może jej coś powiedzieć?

— Nie, panie Juliuszu — rzekł miękko i łagodnie człowiek obok. — Jeszcze nie czas. Przede wszystkim musimy stoczyć walkę w tym mieście. Ciężką, trudna walkę. O to, aby spokojni ludzie mogli się cieszyć swym spokojem.

— Oczywiście — rzekł służbiście Kalodont — skoro pan sobie tego życzy, nic nie powiem.

— W ciągu najbliższych dni zgłoszą się do pana dwaj ludzie. Będą to ludzie walczący o spokój, tak jak pan i ja, w obronie słabszych, prześladowanych, napadanych i lżonych. Nawiąże pan z nimi ścisły kontakt. Pański kiosk, panie Kalodont, będzie naszą bazą operacyjną, jeśli pozwoli pan użyć tak wojskowego terminu.

— Jak ich rozpoznam? — spytał Kalodont zmienionym z emocji głosem.

— Widzę, że jest pan człowiekiem doświadczonym. Jeden z nich odznacza się imponującym wzrostem, jest to prawdziwy olbrzym. Drugi będzie w uniformie autobusowego szofera i z ręką na temblaku.

— W porządku — rzekł Kalodont. — A w jaki sposób porozumiemy się z panem?

— Dam panom znać o sobie we właściwym czasie. Myślę, że w takim wypadku wystarczy panu jedna godzina dla skontaktowania nas ze sobą. Na tym polega pańskie zadanie organizacyjne. Tego się po panu spodziewam.

— Tak jest — rzekł subordynowany Kalodont. — Proszę na mnie liczyć.

Zatrzymali się na dole, przy zbiegu Książęcej i Czerniakowskiej. Człowiek w deszczowym płaszczu jakby się zawaHal chwilę, uczynił lekki ruch ręką, jakby pragnął jeszcze coś powiedzieć. Po czym ręka opadła i wyciągnęła się ku Kalodontowi. Kalodont ujął ją z serdecznością. Była to ręka drobna, sucha, o stalowej sile i sprężystości palców. — Tymczasem, panie Juliuszu — rzekł głos spoza wysoko nastawionego kołnierza — do widzenia i dziękuję. — Czekam rychłego spotkania — rzekł pośpiesznie Kalodont. — Będę na pana czekał. — dorzucił szybko i z uczuciem. Szczupła sylwetka odwróciła się, deszczowy płaszcz zalśnił czarno w pomroce słabego w tym miejscu oświetlenia ulicy i cała postać rozpłynęła się w przestrzeni rozległego, parkowego bulwaru pod skarpą. Kalodont powędrował w stronę domu. Cicha, gorąca radość wypełniała go całego. Czuł, że od teraz sprzedawanie „Szpilek” i „Grunwaldów” nabierze nowego sensu, widział, jak starość i reumatyczny ból w prawym kolanie odchodzą w przeszłość, znikają z jego życia, czuł się młodym, gotowym do rzeczy wielkich, wspaniałych, porywających — czuł się szczęśliwy. Chciał odrzucić laskę, ale w porę przypomniał sobie, że instrument ten służyć może nie tylko do podpierania się, lecz także do obrony przeciw tym wszystkim, którzy będą go tropić, napastować, zwalczać za to, że wystąpił w obronie słusznej sprawy. Ujął tedy laskę jak pałasz i poczuł się niezwyciężony. Pomyślał, że bardzo by pragnął podzielić się swym szczęściem z kimkolwiek. Ale z kim? Czcigodna i omszała Helena Lipińska wykazałaby na pewno krańcowe niezrozumienie dla tych spraw. Komu więc można by zawierzyć tak doniosłą, a rozsadzającą tajemnicę? Kalodont przystanął, zastanawiając się intensywnie. Figlarny uśmiech przewinął mu się pod sumiastym wąsem. Wiedział już, komu ją może zawierzyć.

W trzy dni potem o godzinie czwartej po południu, gdy mrowie opuszczających urzędy i biura pracowników ożywiło plac Trzech Krzyży, ciesząc się z ładnej pogody i formując pośpiesznie ogonki do autobusów, przed kioskiem Juliusza Kalodonta przystanęło dwóch ludzi. Właśnie przywieziono popołudniowy nakład prasy i Juliusz Kalodont spoza sterty „Expressów Wieczornych” zgarniał zręcznie dwudziestogroszówki rzucane szybko przez śpieszących się do domów urzędników, wydając wprawnym ruchem egzemplarz gazety i odpowiadając pogodnie na uprzejme pozdrowienia stałych klientów, gdy naraz kwietniowe jasne popołudnie zgasło i wnętrze kiosku wypełnił mrok. Kalodont uniósł głowę, zdziwiony, i ujrzał przed sobą za szybą tak potężną masę ciała, że odegranie roli chmury nie przedstawiało dla dysponującej nią osoby żadnych trudności. Na tle chmury stał młody człowiek w uniformie szofera autobusowego, z ręką na temblaku. Kalodont stropił się w pierwszym momencie, po chwili jednak przybrał wyraz twarzy, o którym nic specjalnego powiedzieć nie można, który zaś jemu, Kalodontowi, wydał się znakomicie pasujący do tej właśnie sytuacji. Po czym spytał tonem niesłychanie wieloznacznym: — Czym mogę panom służyć? — Księżycowe, poczciwe oblicze człowieka — chmury nabrało wyrazu dużego skupienia i człowiek — chmura rzekł głosem potężnym, lecz sympatycznym: — Czy moglibyśmy porozmawiać z panem Kalodontem Juliuszem? — przy czym w glosie tym słychać było wyraźną tremę. — Czekam właśnie na panów — rzekł Juliusz Kalodont i przyznać trzeba, że słowa te uczyniły na wszystkich duże wrażenie, nie wyłączając samego Kalodonta. Wszyscy poczuli się naraz jak bohaterowie ponurej i pasjonującej opowieści o tajemniczym sprzysiężeniu ludzi szlachetnych; tacy ludzie spotykają się zazwyczaj w celu wyplenienia zła przy blasku ślepych latarek w rozwalonej, niesamowitej karczmie „Pod Skrzypiącym Umrzykiem”, na rozstajach upiornych dróg, — przy akompaniamencie huku rozszalałych fal oceanu lub wycia wichru. Jedynie tłoczący się za człowiekiem — chmurą i wytwornie schludnym szoferem urzędnicy, domagający się papierosów, zapałek i wieczornej prasy, psuli nieco nastrój, wobec czego Juliusz Kalodont zamknął kiosk, zasunąwszy uprzednio szybę wystawową mimo protestów gęstniejącego grona klientów, którym oświadczył krótko: — Sprawy osobiste. — Po czym oddalił się wolnym krokiem w stronę Centralnego Parku pomiędzy olbrzymem o obliczu przypominającym księżyc w pełni nad kołnierzykiem a la Słowacki i zgrabnym, eleganckim funkcjonariuszem miejscowej komunikacji w barwnej chustce na szyi.

— Chcieliśmy z panem porozmawiać — rzekł z namaszczeniem młody szofer, mimo że słowa te wyrażały niewiele. — Wiem o tym — odparł z mocą Kalodont, dzięki czemu pozycja jego została nieodwołalnie ugruntowana i chociaż nikt tego nie wyraził mową, oczywistym się stało, że jeśli istniał gdzieś dowódca tych dzielnych ludzi, to Juliusz Kalodont był jego niewątpliwym zastępcą. — Wiem o tym — powtórzył jeszcze pewniej Kalodont. — Rozmawialiśmy przed trzema dniami o panach. Mój przyjaciel powiadomił mnie o tym, że panowie odpowiadają pewnym, jak by tu powiedzieć. wymogom, i prosił, ażebym z panami pewne rzeczy ustalił. — Kalodont podkręcił sumiastego wąsa, poprawił maciejówkę i krzepko ujął laskę, zaś obydwaj jego towarzysze odsunęli się odeń lekko, z należytym szacunkiem. Czerstwy staruszek, mówiący o tamtym takim tonem, to było coś nowego, zupełnie niespodziewanego. Toteż gdy usiedli na samotnej, odległej ławce w pustynnej alejce poniżej starego pałacyku, w którym zbierała się przed powstaniem listopadowym słynna i zasłużona loża masońska, autorytet Juliusza Kalodonta był już czymś ugruntowanym i niepodważalnym; po półgodzinnej rozmowie Fryderyk Kompot i Eugeniusz Śmigło przekonani byli, że zażyłość jest chyba pojęciem zużytym, bladym i wątłym dla określenie stosunku łączącego Kalodonta z kimś, kto niemal ocalił im życie i rysował się w ich świadomości jako osobowość tylko na wpół materialna. Po czym wstali i z należną czcią flankując wspaniałego starca, odprowadzili go do kiosku, przed którym czas jakiś wymieniali rewerencje pożegnalne.