Juliusz Kalodont spoczął na miękkiej poduszeczce swego krzesełka i westchnął nieomal z błogością. Wydawał znów „Expressy Wieczorne”, „Świerszczyki” i „Płomyczki”, lecz myśli jego były daleko, zaś jego samopoczucie niewiele miało cech wspólnych z samopoczuciem pracującego na zasadzie komisu handlowca. Srebrzysty, choć odległy dźwięk wzywającej do boju trąbki wibrował w jego uszach i Juliusz Kalodont widział się oczyma duszy, jak pędzi na czele pułku dragonów składającego się z samych Fryderyków Kompotów albo jak wychyla się z wieży czołgu na czele pancernej dywizji, kierowanej przez niezliczonych Eugeniuszów Śmigło, których kolorowe chustki, wpuszczone w rozpięty kołnierz uniformu MPA, widoczne były w czołgowych włazach. Sumiasty wąs Kałodonta powiewał w tych marzeniach jak sarmacki proporzec i wszystko byłoby wspaniale, gdyby Juliusz Kalodont wiedział dobrze, dokąd pędzi i po co, z kim ma się bić i o co. Ale myśli takie nie zaprzątały mu zbytnio umysłu, gdyż w głębinach świadomości zakorzeniło się w nim przekonanie, że jest ktoś, kto wie to wszystko, a komu on, Kalodont, bez reszty ufa. Toteż gdy w prostokącie wystawy ukazała się drobna, smukła postać Marty i gdy uśmiech jej uczynił kwietniowe popołudnie wokół kiosku jeszcze jaśniejszym i milszym, Kalodont po raz pierwszy w czasie ich znajomości nie odwzajemnił się Marcie uśmiechem. — Dobry wieczór — rzekł z surową powagą. — Dobrze, że się pani zjawiła, panno Marto. Mam z panią do pomówienia. — Zasunął szybę wystawową, wyszedł z kiosku i zamknął go na klucz, już — po raz drugi tego dnia. — Czy ma pani chwilę czasu? — spytał. — Dla pana zawsze — powiedziała Marta zalotnie. Wyglądała ładnie, choć na zajętą i zapracowaną: skórzana, znoszona wiatrówka na domowym swetrze i siatka z zakupami w ręku wskazywały na to, że Marta jest w trakcie jakichś dużych dokonań. — Wiosenne porządki w domu — powiedziała — mnóstwo roboty. — Nie szkodzi — rzekł władczo Kalodont — to potrwa krótko.
Przeszli szeroką, asfaltową aleją obok Frascati i usiedli na jednej z pierwszych ławek parku.
— Panno Marto — rzekł uroczyście Kalodont — jestem starym człowiekiem.
— No, no! — przerwała Marta. — Nigdy bym tego nie powiedziała. Jest pan dorodnym mężczyzną w dojrzałych latach, powiedzmy. po czterdziestce, w sile wieku.
— Sądzi pani? — złagodniał szybko Kalodont.
— Jestem o tym przekonana — rzekła z mocą Marta.
— Panno Marto — podjął z namaszczeniem Kalodont, wróciwszy do siebie po chwili słabości.
— Chciałbym pani powierzyć pewną tajemnicę.
— Czy ponurą? — zaciekawiła się Marta.
— Częściowo — rzekł Kalodont. — Jest to tajemnica mego serca. „Niedobrze — pomyślała Marta. — Ta wiosna.”
— Przełóżmy to więc na wieczorową porę, na deszcz i na słotę — rzekła z troską — bo teraz, tu, ciężko panu będzie mówić o ponurych tajemnicach serca. Dzieci, jak pan widzi, grają w piłkę do dołka. Brak nastroju, czyż nie?
— Nie — zdecydował się Kalodont. — Są to sprawy nie cierpiące zwłoki. Ale skoro pani.
— Skądże znowu! — zastrzegła się szybko Marta — jestem panu bardzo wdzięczna, że wybrał pan właśnie mnie. Potrafię to ocenić, panie Juliuszu.
— Dobrze — rzekł Kalodont po ponownej decyzji. — Czy jest ktoś, o kim myśli pani poważnie, Marto? Czy, rozumie mnie pani, istnieje taki mężczyzna?
„Nieszczęście! — jęknęła w duszy Marta — tego tylko brakowało! Czyżby pan Kalodont? Nie, to chyba nie — możliwe. Chociaż z tą wiosną to nigdy nic nie wiadomo!”
— Dlaczego pan o to pyta? — rzekła Marta bardzo ostrożnie.
— Widzi pani — rzekł wolno Kalodont — czas wreszcie odsłonić karty i wyznać całą prawdę.
„Stało się! — jęknęła Marta — jak tu uciec?”
— Przypomniałam sobie — rzekła cichutko — że zostawiłam w domu nie zakręcony gaz. Panie Juliuszu! Gotowe nieszczęście! Muszę już iść.
— Mowy nie ma — rzekł Kalodont — widzę, że domyśla się pani, co chcę powiedzieć. Z tym gazem to wymówka — dodał z gorzkim triumfem — ale na nie. Wysłucha mnie pani aż do końca.
Dzieci darły się: — Piłka do dołka na poprawkę, na poprawkę! Skuś baba na dziada! — Marta wskazała wzrokiem ten rozgardiasz, jakby dając do zrozumienia, że nie jest w stanie podjąć jakichkolwiek decyzji w tych warunkach.
— Muszę się pani do czegoś przyznać. Otóż wydaje mi się, że nadeszła pora, w której powinna pani pomyśleć o swojej przyszłości — oświadczył niczym nie zrażony Kalodont.
— Myślę o niej dość często — rzekła Marta — i ze zmiennym powodzeniem.
— Czy jednak pomyślała pani już o tym, że celem życia młodej dziewczyny jest znalezienie kogoś, na czyim twardym, męskim ramieniu można się ufnie wesprzeć w uciążliwej wędrówce przez życie?
— Uhm — przytaknęła Marta. — Od czasu do czasu myślę i o tym.
— Jest mężczyzna — ciągnął nieczuły na nic Kalodont — prawdziwy mężczyzna, który za panią oczy wypatruje. — ale zaraz splunął w duchu: „Tfu! To nie było najwłaściwsze z tymi oczami”.
„Trochę lepiej — pomyślała Marta z ulgą — o sobie by tak nie mówił. W gruncie rzeczy jest to wspaniały starzec”.
— Nie wiem, kogo ma pan na myśli — rzekła nie bez zainteresowania Marta.
— Otóż to! — zawołał Kalodont — to jest moja tajemnica. Muszę się pani do czegoś przyznać. Czy pamięta pani to, co opowiadała pani w komisariacie po swej przygodzie na Wiejskiej?
— Pamiętam. Tylko nie wiem, o co panu chodzi?
— O pani obrońcę.
Wszystko naraz zmieniło się wokół Marty: jakby swobodne popołudnie stało się trudną porą ważkich rozstrzygnięć.
— Więc?…
— Otóż, pani ówczesny obrońca jest moim przyjacielem — rzekł skromnie Kalodont, spuszczając oczy. — Po prostu jesteśmy ze sobą blisko związani.
Marta wstała.
— Panie Juliuszu — rzekła z zakłopotaniem — to, co pan mówi, jest rzeczywiście ponurą tajemnicą. Od czasu mojej przygody słychać coraz więcej w Warszawie o. tym panu. Skończmy, panie Juliuszu — przysiadła blisko przy Kalodoncie, kładąc prosząco dłoń na jego ramieniu. — Ja doprawdy nie chcę nic więcej o tym wiedzieć.
— Prócz tego — rzekł Kalodont szybko i poważnie — że stała się pani kimś bardzo ważnym dla.
— Właśnie tego nie chcę. nie mogę. nie powinnam wiedzieć — przerwała nerwowo Marta. Jej szarobłękitne spojrzenie poszukało oczu Kalodonta. — Tym bardziej — dodała cicho — że człowiek, którego. na którym mi bardzo zależy, znikł gdzieś bez śladu od blisko dwóch tygodni. Ja doprawdy nic z tego nie rozumiem. Zaś wczoraj wieczorem, jak niemal codziennie od dwóch tygodni, czekały na mnie w ciemnościach ulicy Frascati jasne, jarzące się oczy. Oczy te nie patrzą wrogo ani groźnie, raczej smutnie, a nawet prosząco. Ale — są straszne, panie Juliuszu straszne!
Marta ukryła twarz w dłoniach. Kalodont pogładził ją po pochylonej głowie.
— Marto — rzekł łagodnie — nie mówmy już o tym. Przepraszam i panią, to był błąd z mojej strony. Tylko. proszę mi powiedzieć: kto znikł od dwóch tygodni?
Marta uniosła głowę. Leciutki uśmiech wplótł się w jej zamyślenie.
— Czyli że teraz, jeśli panu powiem, zostanie pan moim powiernikiem?
— Zostanę — rzekł gorąco Kalodont. — Lojalnym i wiernym.
— Dobrze — powiedziała Marta. — Od dwóch tygodni znikł bez śladu doktor Witold Halski.