— Ten jasnowłosy lekarz z Pogotowia?
— Tak — rzekła Marta i mimo wszelkich wysiłków kąciki jej oczu zabłysły lekkim wzruszeniem.
— To aż tak. — zmartwił się serdecznie Kalodont.
— Nie — rzekła przekornie Marta. — Tylko że byłam wobec niego nie w porządku i nie mogę się nawet usprawiedliwić, gdyż pojęcia nie mam, co się z nim stało. Telefonowałam dwa razy do Pogotowia, ale poza oświadczeniem, że doktor Halski nie pracuje, nie uzyskałam żadnych informacji. A teraz. Jeszcze to.
Wyjęła z kieszeni wiatrówki jakiś papier i wręczyła Kalodontowi. Kalodont przeczytał uważnie.
Było to wezwanie do sądu dla Marty Majewskiej, mającej się stawić w charakterze świadka. Kalodont zastanowił się głęboko. — W jakiej to może być sprawie? — spytał. — Nie wiem — rzekła trochę bezradnie Marta. Kalodont spojrzał raz jeszcze na termin stawienia się w sądzie. — Pójdę z panią, Marto — rzekł. — Czy chce pani? — Bardzo — ucieszyła się Marta — marzyłam właśnie o twardym, męskim ramieniu, na którym będę się mogła ufnie wesprzeć w uciążliwej wędrówce do sądu. — Juliusz Kalodont skłonił się z galanterią.
2
O, intonacje warszawskie!
Wielkie miasto wytwarza własną gwarę, miejski żargon, którego słowa i zdania nabrzmiałe są mnóstwem treści, dostępnych wyłącznie ludziom w tym mieście żyjącym. O gwarze warszawskiej decydują jednak nie wyrazy, lecz intonacje. Nie znaczy to, że gwara ta nie posiada mnóstwa słów zrodzonych w glebie tego miasta. Istnieje ogromna ilość słów i zwrotów, które tutaj wypowiedziane zostały po raz pierwszy i tutaj doszły do rangi znaczeń wyjątkowych i niepowtarzalnych, arcytrafnych i arcyśmiesznych. Niemniej — nie wyrażenia i zwroty decydują o warszawskiej gwarze. Prawdziwa gwara Warszawy to intonacja. W małym słówku „na pewno” rodowity warszawiak potrafi zawrzeć tak przebogaty wachlarz znaczeń i nastrojów, o jakim pojęcia nie mają i mieć nie mogą ludzie wymawiający to słowo w innych miastach lub w innych językach. W warszawskim „na pewno” rozbrzmiewa, zależnie od okoliczności, groźba lub prośba, pogarda lub szyderstwo, nadzieja lub zwątpienie, chwiejność lub moc charakteru. Odcień głosu, modulacja, akcent — oto, co decyduje o gwarze warszawskiej. Intonacja wyrażeń takich, jak „po co ta mowa” albo „nigdy w życiu”, zawiera w sobie częstokroć ekspresję zastępującą najgorsze przekleństwa lub błagalną pokorą. Intonacja — oto, co decyduje.
Ulica, przy której znajduje się kino „Atlantic”, leży w samym sercu Warszawy: od zachodu wpada na największy plac w Europie jak rzeka do ogromnego jeziora. Jest to ulica dość wąska, ale za to brudna, zakurzona i brzydka, bardzo odpychająca, ożywiona i ciekawa. W czasie zmagań wojennych została niezbyt mocno poharatana, a ponieważ nikt nie liczył się z możliwością jej rekonstrukcji, przeto przez dziesięć lat pozostawała w takim samym mniej więcej stanie jak zaraz po powstaniu. Życie kłębiło się tu i wrzało na uprzątniętych gruzach, w potrzaskanych kamienicach, w prowizorycznie odremontowanych mieszkaniach, w oczyszczonych ze zniszczeń podwórkach i klatkach schodowych. Zewsząd napierała ofensywa odbudowy — Aleje Jerozolimskie i Jasna, Marszałkowska i pobliski plac Warecki stały w ogniu walki o nowo wznoszone mury, ściany, domy. Ta zaś ulica, zwłaszcza jej odcinek pomiędzy Bracką i Marszałkowską, nie zmieniła się, trwała w swym ponurym, białawo-ceglanym kolorycie odartych tynków; stare kamienice warszawskiego śródmieścia, pełne pompierskiej sztuczności z ubiegłego stulecia, obrosłe sztukateriami i balkonami, ociekające fałszywym renesansem fryzów i upiększeń, odrapane bramy o poobijanych stiukach w zielonkawej ongiś glazurze, norymberszczyzna secesyjnych fasad o poutrącanych zdobieniach — wszystko to nabierało dziwacznego, ostrego wyrazu w stanie zniszczenia i zapuszczenia wśród narośli pośpiesznych, tymczasowych remontów i dobudówek, w milionie drobnych poprawek i prymitywnych ulepszeń, nagromadzonych tu w ciągu dziesięciu powojennych lat. No i życie — zwykłe, codzienne życie, które tętniło tu wyraźniej niż gdziekolwiek, tak jak tętni wydobyta zwiększonym wysiłkiem żyła przedramienia. Roiło się tu od małych, prywatnych sklepików i spółdzielni pracy: zegarmistrze, warsztaciki naprawy piór wiecznych i maszyn do pisania, wąskie sklepy z galanterią, koszulami, gorsetami, biusthalterami, tandetnie efektowną odzieżą, zapinaną na niby ekscentryczne, błyskawiczne zamki, męskimi marynarkami z krzyczącego samodziału w grubą kratę. Szło się tu między rzędami wystaw męczących oczy nawałem stłoczonego na małej przestrzeni towaru, wśród bram bezładnie upstrzonych kolorowymi szyldami, reklamującymi pracownie drewnianego obuwia, zakłady fotograficzne i działających w głębinach ciemnych podwórek fryzjerów. Dochodząc do zachodniego krańca, wzrok wędrowca lądował na kremowym masywie ogromnego wieżowca i olbrzymiej, zakurzonej, drgającej pracą przestrzeni wokół niego: nie wychodząc więc nawet na Marszałkowską, wędrowiec wiedział, że tam zaczyna się inny świat, albowiem ulica wezbrana optykami, bielizną i sklepikami z wodą sodową tkwiła w samym środku wielkiej śródmiejskiej dzielnicy, centrali urzędów, banków i przedsiębiorstw.
Południowa strona ulicy była bardziej zniszczona i po tej stronie mieściło się właśnie kino „Atlantic”.
Mechciński zatrzymał się na rogu Marszałkowskiej: narożnik był rozkopany i rozryty głębokimi rowami, pokrytymi szalunkiem z desek i ochronnymi barierami. Zakładano tu sieć przewodów cieplnych pod przyszłe budowy. Teraz, pod wieczór, czerwieniały tu znaki i lampy ostrzegawcze.
— Nie idź, Hanka, dalej — powiedział Mechciński i przystanął. — Po co masz się targać przez te wykopy — dodał z uśmiechem. — Odprowadzę cię jeszcze kawałek — rzekła Hanka. — Mam sporo czasu do pociągu. — Nie — rzekł Mechciński stanowczo — tu się pożegnamy. — Ty też masz swoje szusy — uśmiechnęła się z lekką urazą — oj, Wiesiek, humory to ty masz, krzyż Pański z tobą będzie. — dodała nie bez kokieterii. Miała ładną, pospolitą twarz i dobre oczy. — Hanka — powiedział Mechciński miękko — nie kłóć się ze mną. Jak mówię nie, to nie. I tak dość mam zmartwień. — Wpatrzyli się w siebie, jakby się nie znali: Mechciński nie mógł oderwać wzroku od tej młodej twarzy, świeżej cery i jasnych oczu, które spośród tylu znanych mu twarzy i oczu dziewczęcych zostały przy nim jak uchwycona przez zmęczonego pływaka burta szybko płynącej z prądem łodzi. Tłoczący się w ciasnym przejściu między rozkopami ulicznymi przechodnie potrącali ich nieustannie, nie szczędząc niechętnych uwag. — Stanie taki jak na weselu! — warknął ktoś za Mechcińskim. — Pani, nóg pani nie ma do chodzenia? — zgrzytnęła jakaś otyła facetka za Hanką. Nie słyszeli nawet tych uwag. — Jakie zmartwienie? — spytała Hanka, — Dlaczego ty nigdy nic nie mówisz? — Jedź do domu, Hanka — rzekł Mechciński. — Jutro przyjdę po ciebie, jak będziesz wychodziła z roboty. — Wiesiek — uśmiechnęła się Hanka — a może mnie weźmiesz ze sobą do kina? Pojadę późniejszym. Tak chcę zobaczyć ten nowy film. Meksykański, co? Podobno piękna babka gra. — Nie — rzekł ostro Mechciński — dzisiaj nie, słyszałaś? No, zmiataj. — Hanka odęła wargi. — Jak chcesz — rzekła sztywno. — Do widzenia. — Hanka — powiedział łagodnie Mechciński. — Dlaczego ty nie chcesz zrozumieć, że to nie dla ciebie, to wszystko. — Jak nie dla mnie, to i nie dla ciebie! — rzekła porywczo Hanka i ruszyła z miejsca w stronę placu, na przełaj ku stacji podmiejskiej kolei elektrycznej. Mechciński poszedł — za nią. — Wiesiek! — zatrzymała się naraz Hanka, stając przed nim. — dlaczego nie skończysz z tym raz na zawsze? — Mechciński czuł jej oddech: ujął ją za klapy zielonkawego, drelichowego płaszcza i przyciągnął jeszcze bliżej do siebie. — Haneczko — rzekł — to nie takie proste. Ja. mnie się czasem zdaje, że nie mógłbym inaczej. — Mógłbyś — powiedziała gorąco Hanka. — Mógłbyś. Na pewno. Wziąłbyś jakąś pracę i pobralibyśmy się ze sobą. — Wziąłbym. — uśmiechnął się niepewnie Mechciński — ale co z tego? To nie dla mnie. I tak. — powstrzymał się, w ostatniej chwili. „Nie — pomyślał — nie powiem jej o tym wezwaniu.” I znów nie mógł oderwać wzroku od twarzy Hanki: zdawało mu się, że dostrzega, jak twarz ta poważnieje, dojrzewa wspólnie przeżytymi latami, starzeje się — i czuł niewytłumaczalną, nie znaną mu dotąd radość z tych myśli, jakieś dziwne szczęście koło serca, płynące z przekonania, że to właśnie on będzie cały czas oglądał starzenie się tej twarzy, dopóki nie stanie się ona podobna do twarzy jego matki, jej sąsiadek i tych wszystkich kobiecych twarzy z wolskich, praskich, mokotowskich i powiślańskich oficyn i schodów, z obstawionych klatkami z ptactwem, fuksjami, pelargonią i begoniami parterowych okien Grochowa, Marymontu i Ochoty. — Nie dla ciebie, nie dla ciebie. — rzekła Hanka kłótliwie — a co jest dla ciebie? — Ty tego nie rozumiesz — rzekł poważnie Mechciński. — Ja chciałbym to wszystko posłać w diabły, bardzo chciałbym, ale widzisz. jak tu pójść tyrać za nędzne parę groszy? Przy robocie nic nie wymyślisz, naharujesz się i co miesiąc dostaniesz te same parę złotych. A ja, Hanka, chcę i umiem, i mogę inaczej. — I co ci z tego? — krzyknęła swarliwie Hanka; Mechciński aż uśmiechnął się z radości, słysząc ten ton, taki sam jak jego matki, gdy witała ojca wtaczającego się do mieszkania po przepitej nocy. — Co ci z tego, ty głupi! — To mi z tego — rzekł ostro — że ludzie w mieście wiedzą, kto ja jestem i co ja potrafię. Że nie ma dla mnie silnych, że sam się o wszystko postaram, że się mnie słuchają, że jestem wolny i nikt mi nad głową z robotą nie stoi, że. — Że co? Że co? — kłóciła się Hanka. — Jacy ludzie? Ci pijacy i łobuzy to ludzie? Ci nożownicy, co mi ich nie chcesz nawet pokazać, to są ludzie dla ciebie? Wiesiek, Wiesiek! Tak to niczego razem nie zwojujemy. — Hanka! — rzekł gwałtownie Mechciński ściszając głos — ja muszę mieć dla ciebie na nylony, słyszysz? I na to, żeby podskoczyć z tobą do „Stolicy” ze dwa razy w tygodniu i nie liczyć się z groszem; ćwiartka mniej, ćwiartka więcej, a jak chcę, to i likier, i melba. Ja nie z tych, co za odmierzoną forsę raz w miesiącu wychyli się do knajpy i już mu na sałatkę nie starczy albo na ciastka. I na nocny tramwaj też nigdy czekać nie będę, tylko zawsze cię taksówki} podrzucę, słyszysz? Ja to ja! A jak ci się nie podoba, to zamień sobie na takiego, co cię w sobotę do cukierni poprowadzi na chińską herbatę albo do baru mlecznego. — Odwrócił się, lecz nie odchodził. Hanka uczyniła krok i stanęła przed nim. — Ja cię, Wiesiek, nigdy o nylony nie prosiłam — rzekła cicho, patrząc mu prosto w oczy. — Jak przynosiłeś, to się cieszyłam, ale nie dlatego, że nylony, tylko dlatego, że od ciebie. No, to tymczasem. — uczyniła krok w stronę świateł dworca. Mechciński schwycił ją za ramię. — Nie. Hanka, nie odchodź — rzekł szybko. — Chcę ci jeszcze to powiedzieć, że ja już zacząłem. — Co zacząłeś? — spytała Hanka, spuszczając wzrok. — Zacząłem chodzić za robotą. Mam nawet przyrzeczoną. — Hanka objęła go za szyję i pocałowała prosto w usta. — Nie za ciepło ci w tym welwecie? — spytała, poprawiając mu kołnierz od kurtki. — Trza pomyśleć o jakimś prochowcu. Zresztą możesz już chodzić do figury. — „Powiem jej teraz — pomyślał, lecz nie mógł się zdecydować — powiem lepiej jutro.” — uspokoił się. — Będę jutro po ciebie po robocie, zaczekam przed wyjściem, jak dziś, dobra? — rzekł. Raz jeszcze ogarnął spojrzeniem jej twarz i postać, szczupłą i mocną sylwetkę w tanim płaszczyku i taniej, lecz schludnej bluzce, jej pełne piersi i smukłe nogi na wysokim, drewnianym obcasie. — Tymczasem, Hanka — rzekł. — Do jutra. — Trzymaj się, Wiesiek — powiedziała z uśmiechem. — Do jutra. — Po czym odeszła szybko w tłum tłoczący się wokół stacji Śródmieście.