Mechciński wrócił przez rozkopy i pomosty na ulicę, przy której mieści się kino „Atlantic”. Pod murami domów, po stronie kina, ciągnęła się długa na kilkadziesiąt metrów kolejka, gęstniejąca przed samym kinem w zbity, rozedrgany tłum. „Powodzenie — pomyślał Mechciński z satysfakcją — meksykański film. Run na kasę! Ładne parę złotych wpadnie. Wezwanie na pojutrze? Mogą zamknąć. Nie, nie stawię się. Niech mnie szukają.” Z tłumu dochodziły podniesione głosy, chwilami krzyki, stłoczona masa ludzi przed bramą falowała na wszystkie strony, tamując ruch na jezdni: samochody posuwały się powoli, przechodnie przystawali, ze sklepów wyglądali ciekawie sprzedawcy, cała ulica jakby żyła tym spęcznieniem przed kinem. Kilkudziesięciometrowa kolejka stała spokojnie oparta o mur wśród płacht gazet, w rozsypanych na trotuarze wieńcach łupin po pestkach, utrudniając dostęp do sklepów, co powodowało nieustanne awantury. W spokoju tym było wiele z tępej beznadziejności: szamotanina przed bramą była odmętem (niebezpiecznym, lecz kryła w sobie szansę dla jednostek walecznych, tylko rzuciwszy się brawurowo w jej otchłań można było sforsować wejście do kina. Była to jednak nikła, ryzykowna szansa: przed krzywą, drewnianą bramą, wzmocnioną żelaznymi sztabami, stał spocony, zakurzony milicjant i krępy bileter w mocno sfatygowanym uniformie, o błyszczącej z wysiłku i zmęczenia twarzy. Od strony ulicy nie było ich widać — byli szczelnie zakryci tłumem. Niemniej jednak, wparci z całej siły w drewniane żelazne odrzwia, wpuszczali tylko pojedynczo, za okazaniem kupionych w przedsprzedaży biletów, do pełnej ludzi bramy, zatłoczonej szczęśliwszą, bo bliższą kasy częścią kolejki. Pomagała im w tym tęga bariera z żelaza, przedzielająca i tak wąskie przejście bramy na połowę, jak nasada falochronu. W każdym razie nawet widzowie zaopatrzeni w prawidłowe bilety musieli sobie bohatersko i niezłomnie wyrąbywać drogę w zwartej ciżbie wielbicieli meksykańskiej kinematografii, oblegających wejście do kina i pozbawionych jakichkolwiek formalnych dokumentów zezwalających im na udział w widowisku. Nie przeszkadzało to bynajmniej tym ostatnim w wydawaniu okrzyków: — Przepraszam! Proszę o miejsce! Ja z biletem! Oto bilet! — i okazywaniu bileterowi prastarego biletu sprzed dwóch tygodni, do kina odległego od „Atlanticu” o półgodzinną jazdę szybkim autobusem. Bileter likwidował bez słowa te próby, wyrywając z rąk nieważne świstki wąskiego papieru, i darł je w ponurym milczeniu, łypiąc groźnie oczami, co dawało asumpt do rozlicznych scysji. — Kolego! — darł się jakiś posiadacz wyrwanego i podartego przed sekundą biletu — co za numery! Zwariował pan? Ważny bilet podarł, łobuz! Ubrać takiego śmieciarza w liberię i od razu się stawia! Panie władzo — wzywał milicjanta na pomoc. — Co pan na to?… Gdzie praworządność? — Płyń stąd, smarku — replikował beznamiętnie milicjant i entuzjasta meksykańskiej kinematografii nurkował bez większych protestów w tłum po to, aby za parę minut wynurzyć się znowu w największym ścisku, przy barierze, z biletem do jednego z kin na Pradze, zdobnym w datę seansu sprzed miesiąca, podczas gdy koledzy nieugiętego bojownika o wstęp wzmagali szturmowy napór na bramę. Nadciągający z obydwu stron ku „Atlanticowi” posiadacze ważnych biletów przystawali o parę kroków przed kłębowiskiem, zalęknieni i niezdecydowani”, pełnoprawność ich zamiarów stawała się naraz funta kłaków warta wobec walki, którą należało stoczyć. Spoglądali z zakłopotaniem na swe szaty, dobrane do wieczorowej rozrywki, zaś zupełne przygnębienie ogarniało ich na widok elegancji ich kobiet; jak wiadomo, istoty te spędzają zazwyczaj całe godziny na przygotowywaniu się w nadziei — spotkania w kinowym hallu znajomych i przyjaciółek, którym należy zaimponować nowym płaszczem, kapeluszem, pantoflami, perfumami lub maquillage’em. Spoglądali potem na sfalowaną tłuszczę przed bramą kina i ciężkie, urywane westchnienie wznosiło im pierś. Ale cóż było robić: meksykański film nęcił, trzymane w ręku bilety nadawały prawną moc żywionym tęsknotom. Należało rzucić się w wir zmagań, nie bacząc na nowy krawat, spodnie czy jesionkę. Po kilku minutach szaleńczego przekładania ramion w obłąkanym crawlu poprzez rozgniatane piersi i marynarki, odpychając tłuste, wybrylantynowane głowy i spocone twarze, wgniatając własne łokcie w oczodoły najbliższych bliźnich i ciągnąc rozpaczliwie własne nogi za niesioną potężnym odpływem resztą korpusu, z cudzymi rękami w kieszeniach płaszcza i ze zmiażdżonym przez innych crawlistów kapeluszem na głowie, posiadacz ważnego biletu lądował w końcu w bramie kina, wyciągając za rozerwany pasek od torebki swą towarzyszkę spod nóg tłumu. Ciężko dysząc układał na niej strzępy wiosennego płaszcza i wspomnienie po kapeluszu oraz szukał resztek obcasów zmasakrowanych zamszowych pantofli; maquillage i perfumy znikły, rzecz jasna, bez śladu, pozostawiając przy nim egzemplarz kobiety cudem uratowanej z żywiołowej katastrofy. Niemniej — dumnie wyciągnięte bilety w ręku ciągle jeszcze zapewniały zawistne spojrzenia ze strony czekających w bramie, w kolejce do kasy.