Mechciński przeszedł na drugą stronę ulicy; w bramie naprzeciw kina kilka niewysokich, ciemnych postaci paliło papierosy, opierając się nonszalancko o mur. — Co jest? — krzyknął Mechciński, wchodząc do bramy. — Fajerant czy co? Jak was samych, lamusy, zostawić, od razu cHała!” A tu sezonowa robota, film roku nie będzie szedł, pętaki! — Postacie oderwały się od ścian i skupiły przy Mechcińskim. — Po co ten krzyk, panie Moryc — rzekła jedna z postaci. — Załatwione, czekamy na pana. — Mechciński spojrzał po chudych, muskularnych twarzach wokoło: były młode, bystre, przytomne, pełne przedwczesnych zmarszczek i bezczelnych uśmiechów. Nad twarzami tkwiły bądź oprychówki, bądź dziwacznie pofałdowane berety, bądź przyprawione „szklaną wodą”, pełne pukli i zakosów fryzury, oklejające głowy jak brudne hełmy o jednolitej, błyszczącej powierzchni. — Co załatwione, Loluś? — spytał przychylniej Mechciński.
— Wania i Buras stoją na kotwicy, w środku — recytował Loluś, drapiąc się pod pachą, w czym przeszkadzał mu kolorowy szalik, wpuszczony w brudną koszulę sposobem, jakiego używają niektórzy aktorzy filmowi, udający się na korty tenisowe lub uprawiający jachting. — Tu jest trzydziestak na zapotrzebowanie — dorzucił Loluś. — Łom wydał. — To mówiąc, wręczył Mechcińskimu rulonik biletów i złożoną ćwiartkę papieru. Mechciński rozwinął rulon i przeliczył: zgadzało się, rulon zawierał trzydzieści wąskich, biletowych odcinków. Rozwinął papier. — Na te stare zapotrzebowanie z Centralnego Zarządu Torfowisk jeszcze dali? — zdziwił się Mechciński.
— No, no. — pokiwał głową z uznaniem. — Edek Łom załatwił — rzekł Loluś. — Kopię zatrzymał. — No, koniki — rzekł Mechciński — do dzieła! Kto dziś idzie na niemowę? — Ja mogę — rzekł krostowaty wyrostek o powłóczystym, ciężkim spojrzeniu ciemnych, podkrążonych oczu, z podciętymi na karku pod donicę włosami — dawno się w to nie bawiłem. — Tylko bez pajacowania, Czesiek, dobrze? — rzekł krótko, lecz ostrzegawczo. Mechciński — bez nadprogramowych numerów. Nie chcę mieć żadnych drak ekstra, słyszysz? — Dobra — rzekł Czesiek. — Nie bój nic. — Mechciński oderwał osiem biletów i wręczył każdemu po jednym. — Filak — powiedział — masz tu dwadzieścia dwie sztuki. Sprzedajesz po piętnastaku, rozumiesz? Trzysta trzydzieści mam mieć za godzinę. — W porządku — rzekł Filak i włożył bilety do górnej kieszeni marynarki. Po czym wyszedł z bramy i ruszył w kierunku Marszałkowskiej, zaczepiając przechodniów i szepcząc natarczywie na wszystkie strony. — Komu parter? Komu?… — Mechciński rzucił: — Idziemy, koniki. No, z fartem.. — po czym splunął trzy razy na szczęście. Osiem postaci splunęło trzykrotnie, bo taki był zwyczaj w tym przedsiębiorstwie, podciągnęło spodnie, zaciągnęło się mocno papierosem przed, odrzuceniem parzącego palce niedopałka i ruszyło rozkołysanym krokiem w poprzek jezdni. Krok ten, aczkolwiek znany młodzieży we wszystkich częściach świata, został w Warszawie doprowadzony do perfekcji: polega on na mocnym, pewnym rozstawieniu nóg i nadaniu barkom owego ruchu kołyszącego, z którego łatwo jest wyprowadzić szybki i skuteczny cios: jest to przy tym krok powolny, niosący w sobie groźbę, lekceważenie reszty świata i ogromną pewność siebie. Przeszedłszy jezdnię, osiem postaci sformowało się w ostry klin z Mechcińskim na czele: klin ten werżnął się z mocą w rozedrgany tłum przed bramą kina. Po obu stronach prącego do przodu Mechcińskiega rozgarniały ciżbę niewysokie, muskularne postacie, Mechciński podważał wysuniętym do przodu ramieniem tłoczących się, lecz niezorganizowanych entuzjastów srebrnego ekranu, którzy tracili równowagę, lecz nie padali, podtrzymywani przez tłum. Zewsząd padały gniewne, zaczepne uwagi: — Wolnego, kolego! Ty, nie na chama, łobuzie! Obywatelu, tylko nie na siłę, bo!.. — wobec których Mechciński zachowywał olimpijski spokój, pracując wytrwale i z ogromną wprawą wysuniętym do przodu barkiem. Rolę rzecznika grupy uderzeniowej odgrywał Loluś, który w najgorszym tłoku poprawiał sobie kolorowy szalik, nie przestając deklamować: — Proszę puścić, panie drogi, miejsce dla klientów z regularnymi biletami! No, już, panie kolego, giń pan z moich oczu, nie widzisz pan, że mam bilet? Won, szmaciarzu. — Odgarniał sprzed siebie napierające głowy, klatki piersiowe, ramiona, dobierając starannie wykrzykniki i pointy do najbliżej tłoczących się fizjonomii. Po kilku minutach bezpardonowej walki osiem postaci dotarło do żelaznej bariery. Bileter spojrzał spod oka na wyłaniające się ze ścisku towarzystwo. — Okazywać bilety — rzekł krótko. Mechciński uśmiechnął się wyzywająco: w tej chwili, w tym ścisku, mając za sobą mur z niewysokich postaci, mógł zrobić z bileterem wszystko, nie bacząc na milicjanta. — Nie wierzysz, papuga? — spytał obraźliwie Mechciński. Bileterowi skurczyła się spocona twarz, lecz nie rzekł nic ani nie uczynił żadnego gestu, mimo że „papuga” była nazwą wysoce bileterom uwłaczającą, chociaż nikt nigdy nie wiedział, skąd się wzięła, co oznaczała i dlaczego uważana była w sferach koników i obsługi kin za obelgę. Wparł się mocniej w bramę i warknął: — Bilety? — No, niech pan powie — zwrócił się Mechciński do milicjanta z wylewnością — my chcemy kultury, masy ludowe garną się do kina, a taki pałąk, jak ten, stanie i nie puszcza. Gdzie tu sprawiedliwość? Kogo słuchać? W gazetach piszą. — Pleczysty milicjant rozstawił szeroko ramiona i wparł grube dłonie w piersi Mechcińskiego i Lolusia, odpierając ich z wysiłkiem od biletera. — Obywatelu — rzekł z krzywym uśmiechem milicjant — nastąp się. Tylko nie za blisko. — Tu nie stajnia, obywatelu. — mruknął urażony do żywego Loluś. — Tu kino. — Nie stajnia — powtarzał milicjant i kark nabrzmiewał mu czerwienią w przepoconym kołnierzu munduru — a wy, obywatelu, zachowujecie się gorzej jak w stajni. — Mechciński wyjął bilet z kieszeni i podał bileterowi. — Masz, ty szwancu, zobacz i po krzyku — rzekł pojednawczo — zgadza się? — Bileter spojrzał na bilet, po czym przeniósł wzrok z nienawiścią na Mechcińskiego i odsunął się nieznacznie. Sfalowany tłum wepchnął Mechcińskiego i osiem postaci z impetem w bramę: bileter i milicjant uczynili im wąskie przejście, przy czym bileter, sprawdzając uważnie wąskie skrawki papieru, usiłował podstawić każdemu z nich nogę, co mu się udawało aż do Cześka, który widząc, jak jego towarzysze zataczają się gwałtownie, uprzedził biletera i kopnął go z całej siły w kostkę. Bileter zbladł z bólu, po czym gniew swój i rozgoryczenie wyładował na najbliżej napierających wyrostkach bez biletów, których zaczął łomotać plikiem programów kinowych po wybrylantynowanych głowach. — Tych tam to ja znam — rzekł, uspokoiwszy się, do milicjanta — to koniki. — To czego wpuściliście ich? — rzucił porywczo milicjant. — Bić się z nimi będę? — rzekł obojętnie bileter. — Przecież mieli bilety. — Ten argument przekonał milicjanta bez reszty. — Obywatele! — krzyknął w tłum — nie tłoczyć się! Każdy z biletem wejdzie!